Archiwum Polityki

Czy przeszłość ma przyszłość?

Czy polskie kino jeszcze istnieje? Należy podejrzewać, że tak, chociaż ostatnie miesiące nie dostarczają przekonujących dowodów. Zawodzą przede wszystkim filmy współczesne. Co przyniesie planowany powrót do przeszłości?

Doszło do tego, że recenzenci nie mają już nawet przyjemności w pastwieniu się nad nowymi wyrobami rodzimych twórców, ponieważ jest to zajęcie nie tylko zbyt łatwe, ale i lekko niemoralne. To tak jakby śmiać się z kaleki. Przymiotnik „polski” przy tytule filmu to obecnie nie informacja o producencie, lecz dyskwalifikujący epitet.

Kino polskie straciło rangę i powagę. Nie podejmuje istotnych tematów, nie próbuje zmierzyć się z rzeczywistością. Nie wywołuje sporów. Jest, a jakby go nie było. „Dziś zwycięża w Polsce straganiarski model kinematografii – pisał ostatnio Tadeusz Sobolewski w „Gazecie Wyborczej” w artykule „Co się stało z naszym kinem?”. – Decydenci szermują na prawo i lewo niewiele znaczącym argumentem: róbmy kino dla widza! Czy w praktyce nie kryje się za tym pogarda dla widza, o którym ma się tak niskie mniemanie, przykrawając polskie kino do poziomu telenoweli?”.

Obserwacja jest trafna, choć mnie osobiście hasło „kino dla widza” nie przeraża. Gdyby to wszystko powstawało naprawdę z myślą o publiczności, nie byłoby najgorzej. Naszą specjalnością bywa natomiast (o czym pisywał wielokrotnie mistrz Zygmunt Kałużyński) wysoce artystyczne kino dla nikogo. Ale jest jeszcze coś gorszego od wysoce artystycznego kina dla nikogo. To film z założenia komercyjny – też dla nikogo. Z jednym i drugim przypadkiem mamy w ostatnich czasach u nas do czynienia.

Z jednej strony przykładowo „Chłopiec na galopującym koniu” Adama Guzińskiego, film ostentacyjnie artystowski, pozostawiający całkowicie chłodnym nawet wyrobionego widza, doceniającego ambitny zamiar młodego reżysera i wyszukaną formę.

Polityka 31.2008 (2665) z dnia 02.08.2008; Kultura; s. 55
Reklama