Najpierw amerykański „Time” z okładki ogłosił światu śmierć kultury francuskiej. Następnie modny dziś filozof niemiecki Peter Sloterdijk podważył sam fundament powojennego porozumienia z Francją. W tym sporze chodzi o wiele więcej niż tylko o światową rangę francuskich pisarzy, filmowców muzyków czy filozofów.
Ten friendly fire nie jest symetryczny. Amerykański publicysta Donald Morrison ostrzelał cytadelę francuskiego prestiżu z broni automatycznej średniego kalibru. Gęsto cytował smutne dla Francji dane statystyczne i formułował proste tezy. Cóż z tego, że rocznie ukazuje się 700 nowych powieści francuskich i 200 filmów, skoro poza Francją mało kogo obchodzą? Francuska filozofia to konfekcja. A wszystkiemu jest winien państwowy protekcjonizm i przeintelektualizowane gadulstwo.
Przeciwko temu atakowi Galowie szybko ustawili szeregi. Na czele stanął jeden z nieśmiertelnych, za jakich uchodzą członkowie Akademii Francuskiej, 89-letni pisarz i były minister kultury Maurice Drouon, szydząc w „Le Figaro” z autora pamfletu. Za nim stanęło falangą 300 ciężkozbrojnych intelektualistów, zbiorowym listem do „Time’a” gotowych bronić Termopil francuskiej kultury.
I wtedy zza Renu gruchnęła salwa Grubej Berty.
Na sympozjum we Fryburgu – jak na złość w dawnej francuskiej strefie okupacyjnej – Peter Sloterdijk oskarżył powojenną psychopolitykę francuską o historyczne kłamstwo. Nie możemy się dziś dogadać, mówił, bo po 1945 r. Niemcy i Francja poszły odmiennymi drogami. Niemcy zajrzeli w jądro ciemności własnej duszy i uznali swe winy, podczas gdy Francuzi poczucie swej dumy oparli na historycznym kłamstwie. Całkowicie wyparli ze świadomości klęskę 1940 r., kolaborację z Hitlerem i podszyli się pod zwycięstwo aliantów w 1945 r.