W wywieszanych w biurze prasowym kserokopiach gazetowych relacji z festiwalu często powtarzało się słowo globalizacja. Nie przypadkiem też Berlinale otwierał film „The International”, pokazujący haniebną działalność wielkiego banku, którego bossowie dla zysku gotowi są wykorzystywać polityczne wpływy na całym świecie, a nawet wspierać terroryzm. Niemiecki reżyser Tom Tykwer opowiada historię fikcyjną, dziwnie jednak przypominającą autentyczne zdarzenia, o których rozpisuje się co pewien czas prasa.
Globalizacja, a wraz z nią cały nowy, bynajmniej nie taki wspaniały świat, przeraża twórców. Paradoks polega jednak na tym, że nawet filmy ostrzegające przed tym niepohamowanym procesem są dzisiaj rezultatem międzynarodowej kooperacji. Przykładem jeden z najobficiej nagrodzonych tytułów Berlinale (Srebrny Niedźwiedź, nagroda za debiut i nagroda Alfreda Bauera, ta sama, którą dostał Andrzej Wajda) – urugwajski „Gigant”, ekstremalnie prosta opowieść o miłości do sprzątaczki zatrudnionego w supermarkecie strażnika, który nie powstałby, gdyby do wspólnej kasy nie zrzucili się producenci z Niemiec, Argentyny i Holandii. W kostiumowym „Cheri”, wyprodukowanym wspólnie przez Wielką Brytanię, Niemcy i Francję, amerykańska aktorka Michelle Pfeiffer odtwarza francuską kurtyzanę, mówiąc oczywiście po angielsku. Nikogo też nie dziwi, że Rumunka gra Serbkę w filmie niemiecko-duńsko-holenderskim. Kino nie tylko opowiada o dzisiejszym świecie, który stał się globalną wsią, ale samo jest dowodem na to, jak daleko owe procesy zaszły.
Kim jest obcy?
W celuloidowej wieży Babel można się jednak porozumieć. To szlachetny rys współczesnego kina. Festiwale uwielbiają pompatyczne hasła – motto tegorocznego Berlinale mogłaby więc brzmieć „Zrozumieć innego”.