O kryzysie mówi się, dyskutuje, czyta i ogląda w telewizji. Na ulicach i w sklepach jeszcze go nie widać. Duisburg zafundował sobie nowe centrum handlowe w samym środku miasta. Wlewają się i wylewają z niego tłumy klientów, tak jakby ludzie chcieli jeszcze nacieszyć się kupowaniem, choćby na zapas. Tymczasem już półtora miliona osób pracuje w Niemczech w skróconym wymiarze godzin, co zwykle oznacza, że zwolnienia są tylko kwestią czasu. Fala zwolnień ma wezbrać latem i zabrać ze sobą do końca roku 500 tys. miejsc pracy. Ekonomiści przewidują ponadto, że w tym roku niewypłacalność ogłosi około 36 tys. firm, to jest o 20 proc. więcej niż w 2008 r.
Niepokojące wieści dochodzą z Bochum. W najbliższych tygodniach rozstrzygną się losy samochodowego potentata, zakładów Opla, gdzie pracuje ponad 5 tys. osób. Rodzina Nicklasów z Essen wie z własnego doświadczenia, że plajty dużych i znanych producentów, o których głośno w mediach, pociągają za sobą mniej spektakularny upadek kooperujących z nimi przedsiębiorstw. Kres istnieniu ich małej firmy spedycyjnej, składającej się z czterech półciężarówek, położyła niewypłacalność znanego producenta z Düsseldorfu.
Firmę wniósł w małżeństwo Horst, wychowywany od dziecka na następcę ojca, który wziął się z powodzeniem za interes przewozowy w latach niemieckiego cudu gospodarczego. Synowi nie szło już tak dobrze, ale prawdziwe kłopoty zaczęły się w latach 90., gdy zaczęła rosnąć konkurencja międzynarodowych firm przewozowych. Kerstin, żona Horsta, twierdzi teraz, że już wówczas popełnili zasadniczy błąd, trzymając się tylko grona zleceniodawców, z którymi współpracował jeszcze ojciec. Próby rozwinięcia działalności kończyły się jednak niepowodzeniem, krąg starych klientów kurczył się z roku na rok.