Archiwum Polityki

Staję się pesymistą

Rozmowa z amerykańskim reżyserem Woodym Allenem o jego najnowszym filmie „Vicky Cristina Barcelona”, o kobiecej wrażliwości, seksie i samodyscyplinie

Janusz Wróblewski: – Najlepsze pana filmy mówią o rozchwianych emocjonalnie, cierpiących kobietach. Więcej w nich wrażliwości, uduchowienia?

Woody Allen: – Przez dłuższy czas, zwłaszcza na początku kariery, mogłem pisać tylko o mężczyznach z męskiego punktu widzenia. W ogóle nie myślałem o kobietach. Wszystkie skecze, dowcipy, kabaretowe występy były żartami, jakie mężczyźni lubią opowiadać w swoim gronie. Dopiero po związaniu się z Diane Keaton – być może dlatego, że zależało mi, aby ze mną grała – zacząłem się głębiej zastanawiać nad odcieniami kobiecej wrażliwości. Niestety, szybko wpadłem w pułapkę. Zainteresował mnie jeden, czechowowski typ. Pisałem tak, by moje bohaterki go przypominały.

Subtelna kelnerka z „Purpurowej róży z Kairu” to ten typ?

Nie. Wiele ról powstawało dla konkretnych aktorek. Poznawałem i uczyłem się kobiecej psychologii. Nie tylko od moich życiowych partnerek. Także od producentki, montażystki, asystentek, z którymi przez wiele lat aż do dziś współpracuję. Po pewnym czasie przekonałem się, że coraz mniej mnie obchodzą męskie kompleksy. Chociaż kto wie, może to tylko przejaw wygodnictwa. Prościej zaangażować dobrą aktorkę niż aktora. Tyle jest utalentowanych dziewczyn, które mogą zagrać każdą rolę.

Jak na przykład Scarlett Johansson?

Właśnie. Trudno uwierzyć, ale ona nie była brana pod uwagę przy obsadzie „Wszystko gra”. Do głównej roli wybrałem Kate Winslet. Na tydzień przed zdjęciami zrezygnowała, tłumacząc, że nie ukończyła jeszcze poprzedniego filmu i za mało spędza czasu ze swoim dzieckiem. Nie rozstaliśmy się w gniewie, miałem jednak problem. Zgodziłem się na Scarlett. Bez przekonania. Nie byłem pewien, czy sobie poradzi.

Polityka 16.2009 (2701) z dnia 18.04.2009; Kultura; s. 58
Reklama