Środowisko psychologów sportowych się aktywizuje, najbardziej głodni wiedzy jeżdżą z konferencji na konferencję, biorą udział w szkoleniach i warsztatach, ale mimo to ciągle nie mogą pozbyć się wrażenia, że reputacja ich zawodu stoi na ruchomych piaskach. – W ankiecie, którą przygotowałem w 2006 r., zapytałem kilkudziesięciu trenerów, czego oczekują od psychologa. Odpowiedzi mnie zadziwiły. Okazało się, że przede wszystkim ma przynosić szczęście, być dobrym duchem ekipy – mówi doktor Marek Graczyk, szef psychologów sportowych Polskiego Komitetu Olimpijskiego.
Nie o takie skojarzenia walczyli. A jeszcze kilka lat temu wydawało się, że w branży idzie boom i w profesjonalnym sztabie szkoleniowym psycholog potrzebny jest tak samo jak masażysta. Dobry przykład dał doktor Jan Blecharz, na co dzień pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego, który potrafił tchnąć pewność siebie w Adama Małysza. Sam mistrz z Wisły zresztą wyrażał się o doktorze z najwyższym szacunkiem i podkreślał, że gdyby nie jego metody, automat do skakania na nartach nie działałby tak długo bez zgrzytów.
Krecia robota
Korzystanie z usług psychologa nie weszło jednak ludziom sportu w krew. Jeśli proszą o konsultacje, to na ogół wówczas, gdy ziemia usuwa im się spod nóg. Chcą szybkich efektów, magicznego dotyku. – Oczywiście są przypadki, w których wystarczy jedna rozmowa. Bo problem jest błahy albo działa siła pierwszego wrażenia. Ale od psychologa nie można oczekiwać cudów, zwłaszcza na krótką metę – twierdzi Kamil Wódka, który obecnie pracuje z reprezentacją skoczków narciarskich. Łamaniu lodów nie sprzyjają też niewłaściwe skojarzenia. – U nas na psychologa patrzy się przez pryzmat psychoterapeuty.