Wjazdu do miasta bronią policyjne samochody i kilku mundurowych. W tle majaczą ruiny, spękane fasady stojących jeszcze kamienic, kikuty pilastrów. Widać też dom jakby przecięty gigantycznym nożem na pół. Jego mieszkańcom kataklizm zrabował nawet intymność, wystawiając na publiczny widok piernaty, sedesy, wanny i obrazki. Obok policyjnego patrolu pod sypiącym się murem stoi przyczepa campingowa, w której urzędują obsługujący sporą kolejkę strażacy. To ewakuowani mieszkańcy, każdy z wielką torbą. Przyszli po zezwolenie i pomoc w zabraniu czegoś z tych domów, które jeszcze stoją. Strażacy biorą ich po kolei do czerwonych samochodów i znikają w brzuchu opuszczonego miasta. Do 6 kwietnia L’Aquila tętniła studenckim życiem i gwarem turystów. Dziś wygląda jak po nalocie. O 3.32 nad ranem potężny wstrząs pogrzebał niemal 250 osób, 65 tys. skazał na bezdomność.
Panda straży pożarnej pnie się pod górę ku centrum. Fulvio Vanetti, na oko 45 lat, przyjechał tu ze swoją jednostką spod Varese na północy Włoch. Mówi, że w swoim zawodzie widział już wszystko: ludzi spalonych, nieludzko zdeformowane zwłoki ofiar wypadków drogowych czy katastrof przemysłowych. Ale tyle nieszczęścia i ludzkiej tragedii naraz jeszcze nigdy. Wszędzie leżą kupy uprzątniętego gruzu, w bocznych uliczkach widać przywalone cegłami i kamieniami samochody. Ale wiele domów stoi. L’Aquila to dziś chaotyczna mozaika ruin i domów, które na pierwszy rzut oka w ogóle nie ucierpiały. Obok całkowicie zrujnowanego hotelu Duca Degli Abruzzi stoi cała świeżo odmalowana kamienica. Na balkonach suszy się bielizna, kwitną kwiatki. Ale to tylko pozory życia. Z kamienicy została tylko dumna fasada – zawaliło się prawie wszystko w środku, spod gruzów wydobyto osiem trupów.
Teraz armia 1200 inżynierów sprawdza po kolei wszystkie ocalałe budynki, do jakiego stopnia naruszone zostały fundamenty i elementy konstrukcyjne.