Zhang Xianling ma 72 lata i nie przestaje walczyć. Chodzi o wyjaśnienie losów jej jedynego syna Wang Nana, który dziś miałby 39 lat. Zginął od kuli 4 czerwca 1989 r. „Idę na plac, bo tam dzieje się historia”, to były jego ostatnie słowa. Uzbrojony w aparat fotograficzny (bardzo lubił robić zdjęcia), z kaskiem motocyklowym na głowie poszedł dokumentować historię. Chciał się przyłączyć do demonstrantów, bo walczyli o arcyistotne sprawy: wyplenienie korupcji, państwo prawa, poszanowanie praw człowieka, demokrację...
O 3.30 nad ranem kula wystrzelona z karabinu przeszyła grubą powłokę kasku. Żył jeszcze chwilę, ustaliła pani Zhang w toku prywatnego śledztwa, posiłkując się relacjami świadków, garstki, która wyłamuje się z powszechnej zmowy milczenia. Nikt nie udzielił mu pomocy. Tylko jakaś kobieta uklękła przy zakrwawionym ciele Wang Nana i głośno szlochała. On jest demonstrantem! Jeśli stąd nie pójdziesz, zabiję i ciebie! – usłyszała od żołnierza mierzącego do niej z karabinu.
Tymczasem matka Wang Nana odchodziła od zmysłów.
– Wierzyłam, że mojego syna aresztowali, nie dopuszczałam myśli o jego śmierci – mówi z błyszczącymi oczami, patrząc na jego roześmiane zdjęcie w ramce. Szukała syna w ponad 20 szpitalach. W końcu zadzwonili z kostnicy z prośbą o identyfikację zwłok. Wang Nana złożono w zbiorowej mogile, na zachodzie placu, tam gdzie trzy dni wcześniej został postrzelony. Pochowano go na tyle płytko, że ulewne deszcze zmyły ziemię i odkryły zakopane tam zwłoki. Wśród nich ciało Wang Nana.
Pani Zhang była wielokrotnie zatrzymywana. Jest współzałożycielką Matek Tiananmenu, organizacji zrzeszającej około 120 bliskich ofiar poległych na placu. Szefowa organizacji, Ding Zilin, jest jeszcze bardziej represjonowana, ona też w zamieszkach straciła jedynego syna.