Gdybyśmy zaczęli się zastanawiać, skąd wzięło się każde z 214 jajek, które według statystyk zjadamy w ciągu roku, to 51 mln polskich niosek żyłoby się lżej. Tak przekonują ekolodzy pikietujący fermy klatkowe, nazywane przez nich kurzymi obozami koncentracyjnymi, gdzie powstaje 90 proc. sprzedawanych w polskich sklepach jaj.
3PL, 21 x 26 cm na kurę
Trzydzieści trzy lata temu Witold Kluczek postawił w Perzanowie na nioski. Zajmował się wówczas seksowaniem, które było żyłą złota.
Kluczek bowiem w 1973 r. ukończył półroczny kurs seksowania kurcząt jednodniowych metodą japońską, zdając egzamin z fenomenalnym wynikiem 98 proc. rozróżnionych kurcząt. Sekser, który po drobnej fałdce potrafił wyczuć, czy ma do czynienia z kurą, czy z kogutem – był wówczas elitą. Jeździł od kurnika do kurnika i seksował na akord.
Witold Kluczek poszedł w nioski, bo chciał mieć coś swojego. W latach 70. Gierek dawał tanie kredyty, a Amerykanie równie tanią kukurydzę z rezerw. Kury łaziły swobodnie po kurnikach i nikt jeszcze nie słyszał ani o klatkach, ani o ekologach.
Kurze klatki Witold Kluczek zobaczył po raz pierwszy w telewizorze w filmie „Oto Ameryka”. – Film był dużym ciosem dla nioskarzy, bo pokazywał kury zjadające paszę wśród własnych odchodów. Ludzie myśleli, że u nas też tak jest – wspomina.
Klatki dotarły do Polski pod koniec lat 80., gdy zaczęto wycofywać je z Zachodu. Pośrednicy biegali po kurnikach oferując konkurencyjne ceny i możliwość dużych zysków. Dzięki klatkom ustawianym w kilku poziomach można było zmieścić w kurniku trzy, a nawet cztery razy więcej kur niż dotychczas. To pozwalało zwielokrotnić zyski.