Archiwum Polityki

Sandwicze w gorsecie

Radykalne feministki są we Francji coraz starsze. Te młodsze łagodnieją i spokojnie robią pranie. Czy francuski feminizm przetrwa?

Kiedy Rachida Dati, francuska minister sprawiedliwości, wróciła do pracy pięć dni po porodzie, zaatakowały ją i francuskie feministki, i stowarzyszenia obrońców rodziny. Pierwsze zarzuciły jej podporządkowanie się seksistowskim wymaganiom prezydenta Sarkozy’ego, a drugie karierowiczostwo.

Feministki nie darzą specjalną sympatią czterdziestoletniej pani minister – zbyt efektownej jak na ich gust, chociaż ze względu na pochodzenie i wytrwałość w pokonywaniu kolejnych szczebli kariery mogłaby stać się z powodzeniem ich ikoną. W ciągu ostatnich 20 lat ruch feministyczny nad Sekwaną bardzo się zmienił.

Z dawnych, radykalnych tendencji lat 70. XX w., reprezentowanych przez Monique Wittig, Antoinette Fouque i Josiane Chanel, założycielki Ruchu Wyzwolenia Kobiet (MLF), pozostało jedynie wspomnienie legislacyjnych i socjalnych osiągnięć. Ich symbole to ustawa Veil (1975 r.), zezwalająca na legalne przerywanie ciąży, pierwsza ustawa skierowana przeciwko seksizmowi (1983 r.), prawo zakazujące molestowania seksualnego (1992 r.) czy ustawa o parytecie, zwiększająca obowiązkowo liczbę kobiet na partyjnych listach wyborczych (2002 r.).

Francja, chętnie dająca lekcje innym narodom i uchodząca za ojczyznę praw człowieka, bynajmniej nie paliła się do przyznania ich piękniejszej części populacji. Kobiety, uznawane przez Kodeks Napoleona (1804 r.) za istoty nieodpowiedzialne i wiecznie niepełnoletnie, pozostawały tu pod stałą kuratelą ojców i mężów. Francuzki otrzymały prawo głosu dopiero w 1944 r. (Australijki w 1895 r., Polki w 1918 r.), a na możliwość posiadania własnego rachunku bankowego, książeczki czekowej i podejmowania pracy bez zgody męża musiały czekać aż do.

Polityka 25.2009 (2710) z dnia 20.06.2009; Świat; s. 76
Reklama