Gdyby procentowo przełożyć mandaty zdobyte do Strasburga na grunt krajowych wyborów, oznaczałoby to, że wiosną 2010 r. ultraprawica dostałaby na Węgrzech co najmniej 20 miejsc w parlamencie. Wiele wskazuje więc na to, że po druzgocącej klęsce i siedmioletniej nieobecności w parlamencie nacjonalistycznej Partii Sprawiedliwości i Życia, kierowanej przez Istvana Csurkę, w organie ustawodawczym Węgier wkrótce pojawi się jeszcze bardziej radykalna siła. Wbrew opinii prof. Petera Tolgyessya, wybitnego węgierskiego analityka politycznego, który uważał, że na Węgrzech skończyły się czasy ultraprawicy, bo brakowało jej nie tylko charyzmatycznych przywódców, ale i programu.
Tolgyessy twierdził, że na nienawiści daleko się nie zajedzie. Co innego bowiem straszyć Romami, co innego rządzić krajem. Również instytuty badania opinii publicznej nie dawały szans nowej sile. Najbardziej pomylił się Instytut Gallupa, który przepowiadał, że Jobbik nie zdobędzie ani jednego euromandatu. Zarodek powodzenia krył się już w samej nazwie partii. Słowo jobbik (wymawiane jako jobbik, a nie dżobik) oznacza zarówno lepszych, jak i bardziej prawych niż ci, którzy nami rządzą.
Węgry dla Węgrów
W wyborach do PE największe poparcie (ponad 56 proc.) uzyskał opozycyjny Fidesz, którego posłowie zajmą 14 miejsc na 24 przysługujące Węgrom. Rządzący socjaliści zdobyli tylko 4 mandaty. Przepadli z kretesem Wolni Demokraci, którzy od lat byli trzecią siłą i w każdych wyborach zdobywali mandaty. Socjaliści i demokraci znaleźli się w totalnym odwrocie i wszystko wskazuje na to, że za rok premierem Węgier będzie szef Fideszu Victor Orban. Musi on jednak pluć sobie w brodę, bo swego czasu przyłożył rękę do wylansowania nowej gwiazdy węgierskiej sceny politycznej, 31-letniego obecnie lidera Jobbiku Gabora Vony, który reanimował skrajną prawicę.