Barbara Buśko nie jest z tych, którzy co wieczór w nerwach oczekują na wieści serwowane przez ekranową pogodynkę. Ma do swojego biznesu kajakowego stosunek niespecjalnie emocjonalny. Stać ją na względny spokój, bo żyje z zakładu fryzjerskiego w Legionowie, który, nawet gdy ona na wakacje wybywa na działkę do Babięt, pracuje pełną parą.
Trzydzieści kajaków kupili z mężem na dwa razy, niedawno, lato po lecie, nawet nie z myślą o tym, że miały się spłacić natychmiast. Zaczęło się od tego, że siedzieli nad Krutynią na tyłach działki i odkłaniali się przepływającym kajakarzom. I dziwili się, że taki tu ruch, że momentami na szerokiej w tym miejscu na cztery metry rzece korkowało się, burta uderzała o burtę, wiosło plątało się z wiosłem, a najmniej wprawni w sztuce sunęli bez protestu w trzciny. Barbara z mężem uradzili, że dostęp do rzeki to cenna rzecz i czemu nie spróbować kajakowego biznesu.
Nowy kajak klasy średniej z pełnym wyposażeniem to wydatek 1,5 tys. zł,
w tym roku Barbara za wypożyczenie życzy sobie 30 zł za dzień. Z ceną nie ma co szaleć, mówi, bo akurat ten odcinek trasy, od startu w Sorkwitach do Cierzpięt, jest mniej oblegany – dzikszy, długimi fragmentami wiedzie przez jeziora, a tam już trochę trzeba się namachać, prąd nie poniesie jak na rzece. – Nie każdemu się to podoba, zwłaszcza że po drodze nie ma za bardzo gdzie zjeść, a ciągle zdarzają się tacy, co zanim spytają o cenę kajaka, chcą dowiedzieć się, czy przy trasie można coś wciągnąć na szybko, najlepiej pizzę – opowiada.
Tego lata kajakowy interes kręci się na zwolnionych obrotach. Gdyby od ilości wodowań zależał budżet rodziny, byłyby nerwy.