Archiwum Polityki

Ostatni

Dzieje Kennedych mają skalę i intensywność szekspirowskiego dramatu władzy i namiętności. Edward Ted Kennedy tę legendę rodu wymownie potwierdza.

To Joe miał być politykiem; kiedy zginął, ja zająłem jego miejsce” – mówił prezydent J.F. Kennedy o swym starszym bracie poległym w czasie II wojny światowej. Potem padły słowa o pozostałych przy życiu młodszych braciach: „Gdyby mnie coś się stało, Bobby zajmie moje miejsce. Gdyby coś się przydarzyło Bobby’emu, jego miejsce zajmie Teddy”. Co było zapisane, stało się w 1963 r. i 1968 r., kiedy JFK i Robert Kennedy zginęli od kul zamachowców.

Założyciel dynastii, syn irlandzkiego imigranta z Bostonu Joseph Fitzpatrick Kennedy zarobił miliony na handlu alkoholem i nieruchomościami. Poparcie dla prezydenta F.D. Roosevelta zaowocowało nominacjami na prezesa Komisji Kontroli Giełdy, potem ambasadora w Wielkiej Brytanii. Jego dzieci miały zajść jeszcze wyżej. Ambitny nuworysz od małego szkolił je w arkanach polityki – przy kolacji dyskutowano o bieżących wydarzeniach i studiowano mapę.

Dzieci musiały rywalizować we wszystkim i, jak powtarzał ojciec, liczyło się tylko zwycięstwo.

Kiedy pierworodny syn Joe junior zginął w 1944 r., pałeczkę przejął John Fitzgerald. Po wojnie został demokratycznym kongresmanem, później senatorem. Tata nie szczędził funduszy na kampanie wyborcze, rodzeństwo zgodnie pracowało na lidera. W 1957 r. Joseph po raz pierwszy ujawnił, że chce widzieć syna w Białym Domu. Jego marzenie się spełniło. Kiedy w czasie inauguracyjnej parady samochód JFK przejeżdżał przed trybuną, na której siedział ojciec, nowy prezydent wstał i pozdrowił go machając cylindrem.

Mimo słabego początku, kiedy fiasko w Zatocie Świń zachwiało wiarę w jego kwalifikacje, John F. Kennedy stanął potem na wysokości zadania w czasie kryzysu kubańskiego. Miał odwagę wniesienia do Kongresu projektu ustawy o równouprawnieniu czarnych, uchwalonej później za swego następcy L.

Polityka 36.2009 (2721) z dnia 05.09.2009; Świat; s. 76
Reklama