Kolejki ustawiają się w dniu dostawy, jeszcze przed otwarciem sklepów. Towar dostarczany jest zwykle raz w tygodniu. Wśród oczekujących pełny przekrój społeczny: od licealistek po emerytki, od handlarek z bazaru po elegantki z korporacji. Gdzieniegdzie widać mężczyznę. Sklepy mają różne szyldy, choć obiegowo zwane są ciucharniami, szmateksami, lumpeksami, czasem pieszczotliwie lumpkami. W kolejkach trwa dyskusja, co i kto wcześniej zdobył i gdzie, a także na co liczy tym razem. I narzekania na tych, którzy - jak za Peerelu - mają dojścia i co lepsze rzeczy wynoszą od zaplecza.
- Lubię przebierać w koszach, myszkować wśród wieszaków i znajdować cudeńka za 5 czy 10 zł. Ostatnio udało mi się wyłowić sukienkę firmy Mango, co prawda sprzed kilku sezonów, ale za to za 20 zł - zachwyca się Marta, trzydziestolatka z Krakowa. Stać ją na nowe rzeczy z markowych sklepów, ale tam nie ma tej adrenaliny, jaką daje wygrzebanie superciucha spod góry odpadów. Jest ekspertką w tej dziedzinie. Sklepy dzieli na trzy kategorie. Najniższa to te nastawione na ilość i niską cenę. Takich jest najwięcej, sprzedają towar gorszej jakości, kilogramami. Ubrania często są podniszczone, wręcz brudne. Klasę wyżej są sklepy, które łączą pośredniej jakości towar na kilogramy z wybranymi perełkami sprzedawanymi na sztuki. Najwyższa półka to butiki second hand z najciekawszymi rzeczami. Tu ciuchy kosztują tyle co nowe ubrania.
Lumpeksy są wszędzie, od małych miasteczek po najelegantsze rejony wielkich aglomeracji.
Rośnie też ich popularność: jeśli w 2002 r. 66 proc. osób deklarowało, że niczego nie kupuje w lumpeksach, to w ubiegłym roku było ich już 58 proc. Setki firm zajmuje się importem używanej odzieży. Hurtownicy zwożą ją wielkimi tirami. Cena zależy od sposobu, w jaki odzież jest pozyskiwana w miejscu pochodzenia.