W międzywojniu, gdy zimy uczciwie sypały śniegiem, zjeżdżali tu narciarze nie tylko ze Lwowa, ale i z odległej Warszawy. Tereny nad Prutem należały wówczas do Polski. W kurortach bywali politycy, przedsiębiorcy, artyści. Tutaj mieli swoje wille premier Kazimierz Bartel, malarz Karol Kossak; wypoczywali m.in. Jarosław Iwaszkiewicz, Leon Wyczółkowski.
W sezonie ze stolicy kursował specjalny pociąg. „Był czas, że ochrzczono go nieoficjalnie powabną nazwą – »Narty, dancing, brydż« – pisze prof. Stanisław Nicieja, znawca Kresów, w książce „Kresowa Atlantyda”. – ...Prócz wagonów sypialnych były doczepiane nowoczesne, jak na tamten czas, wagony restauracyjne, w których koncertowały kameralne zespoły muzyczne... można było na małym wagonowym parkiecie tańczyć”.
Rozwój turystyki na początku XX w. był możliwy dzięki linii kolejowej ze Stanisławowa (dziś Iwano-Frankowsk) do Woronienki. Zbudowano ją w latach 1890–95 według projektu polskiego inżyniera Stanisława Rawicz-Kosińskiego. Było to trudne przedsięwzięcie: 96-kilometrowa trasa kilkakrotnie przekraczała rzekę Prut, potrzebne były wiadukty, w górach drążono tunele. Najbardziej znany most stanął w Jaremczu. Główny łuk miał rozpiętość 65 m – największe kamienne przęsło w Europie. Most nie zachował się, dziś w jego miejscu stoi powojenna sowiecka konstrukcja.
Perła Karpat
Do Jaremcza, zwanego Perłą Karpat, wjeżdżało się brukowaną ulicą. W czasie wojny kostka wytrzymała nawet czołgowe gąsienice. Dopiero za Sojuza zastąpił ją asfalt. Zanim się uleżał, już trzeba go było naprawiać. Ostatni akt zakrywania przeszłości dokonał się przed rokiem. Ukraińskie władze zdjęły resztkę kostki i zaasfaltowały kurort. Krążymy po centrum, szukając przedwojennych stylowych willi i pensjonatów. W oczy rzuca się architektoniczny chaos. Przestrzeń wypełniają betonowe potworki, przeróbki starych drewnianych domów, nowoczesne szklane SPA&Wellness. Przy dworcu kolejowym reklamował się przed wojną „Pierwszorzędny hotel, restauracja i dancing-bar Franciszka Hanusa (otwarty przez cały rok, ceny umiarkowane)”. Dziś w przerobionym budynku są urzędnicze biura. Po drugiej stronie ulicy zapraszały hotel i restauracja Bolesława Skrzyńskiego. Z turystycznego kompleksu pozostał owalny budynek, w którym mieści się obecnie pierogarnia. A gdzie pensjonat Hanka dr. B. Zanziga albo słynny solankowy zakład kąpielowy dr. Józefa Matuszewskiego?
Przy głównej ulicy (w 1913 r. nazywała się Lwowska, potem Stalina, następnie Hitlerstrasse, znów Stalina, Lenina, aż w niepodległej Ukrainie nazwano ją Swobody, czyli Wolności) stał też kościół rzymskokatolicki. Nigdzie jednak nie widać budowli, która by przypominała kształtem świątynię. Miejscowi kierują na ul. Podskalną, wiodącą w stronę Prutu. Tam mieszka katolicki ksiądz.
Dziekan Kazimierz Halimurka nie wygląda na swoje 61 lat: ogorzała twarz, dba o figurę, jeżdżąc na nartach. Wcale się nie dziwi, że przeoczyliśmy zabytek. – Za Sowietów górną część kościoła po prostu zburzono, zabetonowano, a potem jeszcze od frontu dobudowano w poprzek budynek. Teraz na parterze jest bank, w dawnej zakrystii siedzi firma ubezpieczeniowa, a piętro komuś odsprzedano. To był kościół z początku wieku, podobnie jak w Worochcie postawiono go w latach 1910–13. Ksiądz Halimurka od dawna pisze do władz, żeby świątynia powróciła na właścicielskie łono Kościoła. Są dokumenty, brakuje dobrej woli.
Do cerkwi i do kościoła
Ksiądz dziekan nie potrafi powiedzieć, ilu ma dziś wiernych. – W miarę regularnie przychodzi na msze około dziesięciu rodzin – ocenia, ale nie podejmuje się stwierdzić, czy to Polacy. On urodził się w Samborze w polskiej rodzinie. Po wielu perypetiach udało mu się dostać do seminarium na Łotwie, gdyż w ZSRR tylko tam kształcono księży katolickich. W 1989 r. biskup skierował go do Iwano-Frankowska. W całym województwie nie działał wtedy ani jeden kościół. – Po wojnie także Kościół greckokatolicki został rozwiązany, odrodził się dopiero w niepodległej Ukrainie – przypomina ksiądz. – Jego świątynie przejęli prawosławni. Te wszystkie podziały to wina Sowietów, którzy przekonywali, że Polacy chodzą do kościoła, a Ukraińcy do cerkwi. I dziś niektórzy starają się to politycznie rozgrywać. Tutaj, jak kogoś zapytasz, czy jest Polakiem, to będzie się rozglądał, bo może ktoś usłyszy.
Jako dziekan odzyskał kościół w Delatynie, który służył za magazyn, i w Worochcie (nie miał wieży, z zapadniętym dachem). W Jaremczu do dziś jest tylko kaplica – w domu księdza Halimurki. On sam chce tu spędzić jesień życia. Trudno się dziwić: z rozległego tarasu jest piękny widok na skalistą ścianę jaru po drugiej stronie Prutu.
Tylko stary kościół musi jeszcze odzyskać. Wtedy pojawi się więcej wiernych. – Jeśli nie ma świątyni w postaci osobnego budynku, nie będzie wspólnoty. Tutaj ludzie mają taką mentalność. Wstydzą się, gdy przychodzą do prywatnego mieszkania, bo po chatach to chodzą sekciarze. Taka jest opinia. Nie wstydzi się Wołodia Porochnawiec i jego żona Orysia. Mieszkają na górce za torami kolejowymi. Sąsiadują z hotelem Premium, zbudowanym, jak mówią, za rosyjski kapitał. Odgrodzili się od niego trzymetrowym murem. Nawet nie z powodów patriotycznych – przez hałas nie do zniesienia. No i smród. Kiedy jest większa impreza, na wąskiej ulicy dymi spalinami kilkadziesiąt samochodów. A oni przecież wynieśli się ze Lwowa w poszukiwaniu czystego środowiska. Ale stąd też chyba będą musieli się ewakuować.
– W samym Jaremczu jest kanalizacja – tłumaczy Wołodia. – Ale na wzgórzach za miastem stoi pełno prywatnych pensjonatów i hotelików, które niby mają własne szamba, ale wiadomo, jak to jest – większość nieczystości wsiąka w ziemię i płynie do Prutu. Wołodia i Orysia są połowicznymi Polakami. Nazwisko rodowe jego matki to Stadnicka. Po dziadku Wołodia ma korzenie chorwackie. Z kolei jedna z babć Orysi była z domu Kaczorowska. Czy Wołodia czuje się Polakiem? – Raczej katolikiem – odpowiada po dłuższej chwili. Poza tym, że w Jaremczu słabnie ekologia i pod turystykę zabudowują każdy skrawek ziemi, dobrze im się żyje.
Gdyby jednak musieli wyjechać, na sprzedaży domu nie stracą. Niedawno sąsiadka wypuściła 10-arową działkę za 40 tys. dol. W latach 90., gdy zaczęła się gorączka budowlana, ludzie bogacili się z dnia na dzień. – Miejscowi nigdy nie widzieli takich pieniędzy – mówi Orysia. – I wielu się rozpiło, poupadali moralnie. Niejeden kupił mercedesa, oczywiście używanego, a dziś na jego siedzeniach kury robią gniazda. Nie stać ich na utrzymanie auta. Syn Wołodii i Orysi służył w straży granicznej. Wysłali go na wschód do Ługańska, tam gdzie wojna. Ojciec wszystkie noce przespał z telefonem w ręku. Na szczęście rotacja się skończyła – syn wrócił. Ale po tym, co tam zobaczył, nie podpisał kontraktu na dalszą służbę. Dziś prowadzi restaurację przy drodze do Worochty. Prawie każda miejscowość ma swojego martwego bohatera – w Jaremczu też jeden nie wrócił. A ilu w Iwano-Frankowsku... I wciąż biorą nowych do „bezsmiertnego pułku”.
Wołodia: – Mój szwagier z Zaleszczyk jako wolontariusz często jeździ na front z pomocą humanitarną. Mówi, że teraz nasi chłopcy przynajmniej są umundurowani, a w 2014 r., gdy wybuchła wojna, niektórzy walczyli w chińskich klapkach.
Kilka ulic od domu Wołodii stoi stara chata. Prawie w każdą niedzielę zbierają się w niej ludzie, których nikt nie pyta o pochodzenie i wyznanie. Zakasują rękawy i, śpiewając religijne pieśni, zagniatają pierogi. Bywa że za jednym posiedzeniem zrobią ich pięć tysięcy. Starzy i młodzi, emeryci i uczniowie – jednoczą się, przygotowując pomoc dla „naszych chłopców” walczących z Moskalem na wschodzie. – My też zachodzimy – przyznaje Orysia i prowadzi do chałupy.
Po drodze spotykamy jednego z organizatorów, 30-letniego Wasię – na motorze i z papierosem w zębach. W tę niedzielę lepienia nie będzie, informuje zawczasu. Sam nie poszedł na wojnę, bo ma na utrzymaniu niepełnosprawne dziecko, więc ojczyzna mu wybaczyła, ale on i tak pomaga, jak może. – Robimy nie tylko pierogi, także pasztety, barszczyk. Suszymy buraki, czosnek niedźwiedzi, cebulę. Pakujemy to w pakiety i wysyłamy do Donbasu – uśmiecha się na pożegnanie.
300 euro na remont
Wołodia i Orysia pracują w miejscowym sanatorium pulmonologicznym dla dzieci Prikarpackoje. Zajmuje dziewięć hektarów po obu stronach ulicy Swobody. Przetrwały tutaj niektóre wille polskich i żydowskich właścicieli. Są wykorzystywane przez sanatorium.
Roman Melnyk kieruje nim drugi rok. Wcześniej popadało w ruinę. Dyrektor był kiedyś głównym lekarzem całego województwa. Nie, żeby się chwalił, przedstawia fakty. Przede wszystkim toalety. Po nich najłatwiej poznać postęp cywilizacyjny. Kowbojskie przepierzenia z dziurami w ziemi zastąpił estetycznymi kabinami; są rzędy umywalek i prysznice. – Wcześniej była jedna ubikacja na 50 dzieci – zaznacza. W sanatorium jest 300 łóżek, pracuje tu około 250 osób personelu.
Budżet państwa co miesiąc zapewnia 10 tys. hrywien na remonty. – To jest 300 euro, jak coś za to naprawić w takim dużym obiekcie! – wścieka się Melnyk. – Myślę, że niektórzy tam, na górze, liczą, że padniemy. Bo tu najcenniejsza jest ziemia. Prywatny biznes szybko zrobiłby interes, postawił hotele. Melnyk liczy każdy grosz. Powstał pawilon hotelowy, gdzie za niewielką opłatę (3 euro za dzień) mogą mieszkać matki dzieci, ale i turyści. Wpadł też na pomysł, żeby stworzyć aleję kamiennych jaj. Prawie każda huculska wieś ma swoją tradycję malowania świątecznych jajek. Te będą z betonu, w różne wzory. Dwa już stoją. Gdyby tak stu sponsorów zapłaciło po 100 euro za jedno, już byłby jakiś zastrzyk. W zamian mieliby tabliczkę ze swoim nazwiskiem. Taka reklama i sto lat wytrzyma.
– Wszystko, co robimy, to dla naszych dzieci. Z czystego serca, jedziemy na entuzjazmie, bo średnia pensja u nas to 100 euro – zapewnia Melnyk. Łatwiej mu się poświęcać, gdyż ma własną klinikę dentystyczną w Iwano-Frankowsku. Marzy mu się nawiązanie współpracy z jakimś polskim sanatorium. Mogliby się wymieniać dziećmi na tydzień, dwa. Teraz, gdy ma już nowe toalety, nie wstydziłby się zaprosić. Przyjaźń między narodami należy zacząć od dzieci.
Czasem odwiedzają sanatorium polscy turyści, których coraz więcej nad Prutem. Popatrzą, zrobią zdjęcia i jadą dalej. Nie wiedzą, że w jaremczańskim muzeum regionalnym pracuje Swietłana Flis, która o polskiej przeszłości wie wszystko. Często publikuje w prasie. Napisała także o historii pomnika Królowej Jadwigi, który do dziś stoi w Mikuliczynie przy szosie z Jaremcza do Worochty. Zaraz za cmentarzem, gdzie są jeszcze stare polskie groby. – Sowieci chcieli go zniszczyć, podejrzewali, że to Matka Boska, a nie królowa – tłumaczy Swietłana. – Obok mieszkała nauczycielka Motrukowa. Napisała petycję do Moskwy, żeby nie burzyć pomnika, bo to nie jest ani Matka Boska, ani królowa, tylko… Afrodyta. I ją oszczędzili! Jedynie jakiś czerwonoarmista dla zabawy odstrzelił królowej jedną dłoń.
Pomnik jest zaniedbany, gdyż nie ma statusu zabytku. Jak mówi Swietłana, miejscowe władze nie są tym zainteresowane.
Pocztówkowe wspomnienie
Worochtę zapowiada wiadukt kolejowy, znany z przedwojennych pocztówek. Do dziś kursują po nim pociągi. W tej części miejscowości w 1922 r. powstała także skocznia narciarska (trzy lata wcześniej niż Wielka Krokiew w Zakopanem). Współczesny kompleks skoczni powstał w latach 50. i jest głównym ośrodkiem ukraińskiej kadry. A głównym trenerem jest od 40 lat Witalij Pietrowicz Migaszczuk, którego odnajdujemy na postoju taksówek. Po godzinach wozi turystów. 65-letni Migaszczuk wyszkolił trzech mistrzów sportu jeszcze w ZSRR, potem trzech mistrzów sportu Ukrainy oraz uczestnika igrzysk olimpijskich w Lillehammer. – Ostatni raz sam skakałem w zawodach weteranów, gdy miałem 54 lata. Żeby swoim chłopakom zagrać na ambicji.
Migaszczuk taksówkarz wie, gdzie stoi stary polski kościół. Po drugiej stronie torów, niedaleko stacji. Mamy szczęście, akurat kończy się msza. Wychodzi kilka kobiet. Słychać tylko ukraiński. – Któraś z pań jest Polką? – kręcą głowami, lecz jedna pokazuje na koleżankę w chustce, buraczkowym płaszczu i adidasach. Ale i ta macha ręką, uciekając po schodkach. Ksiądz Aleksander Szczerbaty, który na msze dojeżdża z Jabłonicy, wychodzi z kościoła z Ewangelią i kielichem mszalnym; zabiera je ze sobą. – Dziwne, że ta pani się nie przyznaje, Repczyńska przecież. Sama mówiła, że Polka, a głośno nie chce tego potwierdzić.
Ale w Worochcie nawet dawny polski dom wczasowy Warszawianka dziś jest w narodowych ukraińskich barwach: żółtawozłote ściany i niebieskie kolumienki. W zaniedbanych budynkach mieści się obecnie sanatorium przeciwgruźlicze dla dorosłych.
Siostra Marija, która ma dyżur, jest zdziwiona. – Jaka Warszawianka? To nasza Smericzka – o polskiej przeszłości nic nie wie. Bardziej interesuje ją przyszłość. Od 26 lat istnieje projekt budowy nowego sanatorium, ale nic się nie zmienia. Smericzka się rozpada. Starsi pensjonariusze, snujący się po korytarzach, wpisują się w ten los.
Jedynym świadkiem przeszłości jest metalowa chorągiewka na szczycie pawilonu. Widnieje na niej data „1926”.
W zbliżonym czasie powstał przy tej samej ulicy pensjonat Lena. Właścicielem był Franciszek Dudzik. Pracował jako leśniczy i pełnił funkcję przedwojennego letniego wójta Worochty. Jego wnuczka Małgorzata Michalczyk mieszka we Wrocławiu. Mama pani Małgorzaty, która urodziła się w pensjonacie, opowiadała jej o dawnych czasach. Od dwóch lat córka przyjeżdża do Worochty, podążając za tymi wspomnieniami.
Dawny pensjonat jest podzielony na mieszkania komunalne. Rozległe werandy zostały zabudowane, wokół domu nie ma już dziesiątek pelargonii, których doglądała babcia Dudzikowa. Teren pensjonatu ciągnął się aż do plaży nad Prutem. A po drodze były korty tenisowe i kręgielnia.
Jedną z najstarszych mieszkanek byłego pensjonatu jest Wala Nowgorodzka. Przyjechała do Worochty spod Briańska w 1959 r., gdy miała 22 lata, za siostrą, której męża skierowali do pracy w kombinacie drzewnym. Zamieszkała na parterze. Z drugiej strony budynku był klub i potańcówki. Tam poznała przyszłego męża. Jak on tańczył! W duchu błagała, żeby ją poprosił choć na jeden taniec. Podszedł. I Wala już go nie wypuściła... – Umarł w 1985 r. Jestem sama, ale mi tu dobrze. Z nikim się nie kłócę. Ale żyję już tylko dla wnuków – Wala ociera łzy.
Jej jedyny syn miał problemy z sercem, nie chciał chodzić do lekarzy. Nie lubił badań, tabletek, zastrzyków. Pewnego dnia rano wyszedł z domu i już nie wrócił. Serce mu pękło. Od tego czasu Wali każdego dnia ubywa kawałek jej własnego serca. – Chodźcie, trzeba się przytulić do siebie – mówi na pożegnanie. – Obejmijmy się, musimy sobie pomagać w życiu. I pamiętajcie, żeby się przytulać. Z tego rodzi się miłość i przyjaźń, także między narodami.
Dla Małgorzaty Michalczyk Worochta jest miejscem, gdzie czuje ducha swojej mamy. Jakby się cofnęła o kilkadziesiąt lat. – Ale przecież nie będziemy zabiegać o zwrot pensjonatu. Nawet jakbym chciała, to nie mam pieniędzy, żeby go odrestaurować. To już nie jest mój kraj. Mój jest jedynie sentyment.