Trochę Shenzhen zawdzięczamy. Malarze z przedmieścia Dafen dostarczają rocznie miliony kopii obrazów wielkich mistrzów. W niektórych zakładach olejne reprodukcje powstają taśmowo. Są specjaliści od chmur, są od budynków, inni domalowują drzewa itd. Spod ich pędzli wychodzą słoneczniki van Gogha, nieśmiertelne Mona Lisy i geometryczne kompozycje Picassa. Owoce ich pracy wiszą po mieszkaniach, hotelach i biurach wszystkich kontynentów.
Kilka lat temu szacowano, że z Shenzhen pochodził co czwarty telefon komórkowy, licząc z pokątnie poskładanymi imitacjami. Ich eksport miał napędzić arabską wiosnę. Za sprawą tanich shenzheńskich komórek, niby znanych marek, dostępnych za cząstkę ceny oryginału, młodzi Tunezyjczycy i Egipcjanie zyskali nieskrępowany dostęp do internetu i serwisów społecznościowych, przez które skrzykiwali się na protesty przeciw leciwym dyktatorom.
Był czas, gdy miejscowe fabryki jednego tajwańskiego Foxconnu, głównego podwykonawcy Apple, zatrudniały setki tysięcy robotników, ręcznie składających pierwsze jak najbardziej oryginalne iPhone’y i pozostały sprzęt sygnowany znakiem nadgryzionego jabłka. Przedsiębiorcy z Shenzhen kontrolują rynek cywilnych dronów. Głównie za sprawą DJI, lokalnej firmy dostarczającej 70 proc. bezzałogowych aparatów latających, w tym np. sterowanych samym ruchem dłoni.
Niech wygra lepszy
Nie przez przypadek więc Shenzhen chwali się, że jest światową stolicą sprzętu elektronicznego. Twierdzi, że w urządzeniach i gadżetach jest tym, czym kalifornijska Dolina Krzemowa w oprogramowaniu i aplikacjach. Sukces nie byłby możliwy bez połączenia w jednym mieście pracowitości, chciwości, talentu, fantazji i wytrwałości. Wciąż, mimo rosnącego dobrobytu, ściągają tu tłumy robotników i inni prekariusze, gotowi po kilkanaście godzin na dobę zasuwać przy taśmie, nie życząc sobie za taką przyjemność wygórowanych stawek.
Na fabryki z wysokości szklanych wieżowców zerka kapitał, który zna się na organizacji produkcji, załatwianiu zleceń i agresywnym zwalczaniu konkurencji. Swoje marzenia próbują realizować wynalazcy, mający nadzieję, że inwestorzy kupią ich pomysły i rzucą na rozpędzone taśmy. Szukają też szansy w internetowych zrzutkach. Dodatkowo proces wytwarzania dowolnych urządzeń, od projektu po uruchomienie produkcji w dowolnych rozmiarach, jest trzy razy szybszy niż w Europie. Tam fizyczny dystans od inżynierów do dostawców dowolnych części, bankowców i robotników jest po prostu większy niż w Shenzhen, gdzie wszystko jest pod ręką.
Tę machinę oliwi niezmącone przekonanie, że naśladownictwo i kradzież pomysłów są cnotą. Teraz chodzi o coś więcej niż tylko niewyrafinowane imitowanie torebek, komórek i odtwarzaczy muzycznych plików mp3. Shenzhen przechodzi od taniości i ilości do jakości. Do ulepszania tego, co wymyślili inni. W duchu najczystszego wolnego rynku i pełnej rywalizacji, bez oglądania się na amerykańskie czy europejskie kodeksy, bez pytania pierwotnych twórców o zgodę. Z darwinowską wiarą, że przetrwa lepszy.
Robot za robotnika
W oryginalnym iPhonie nie można zmienić baterii? W Shenzhen wmontują wymienny akumulator, wgrają inny system operacyjny, powiększą pamięć i nie zedrą skóry. Różna jest skala szemranych przedsięwzięć. Działają tak i uliczni rzemieślnicy, i globalne koncerny. Mająca siedzibę w Shenzhen firma Huawei sekowana jest obecnie przez zachodnie rządy, które widzą w niej informatycznego bandytę.
Obawiają się, że dostarczany przez Huawei sprzęt, zwłaszcza telekomunikacyjny, posłuży do inwigilowania użytkowników. Dysponentem urobku podglądactwa byłby chiński rząd, który jednocześnie chciałby, aby Huawei stała się filarem nowej cyfrowej chińskiej cywilizacji. Atak – akurat wypadło na Huawei, na celowniku będą pewnie kolejne chińskie giganty – to spóźniona reakcja na długoletni proceder przedsiębiorstw z Państwa Środka, uciekających się do szpiegostwa przemysłowego i darmowego sięgania po nie swoje technologie. Co skądinąd mieści się w dalekowschodniej tradycji. Tą drogą przeszły wcześniej m.in. Japonia i Korea Płd.
W jakiejś mierze to m.in. Shenzhen sprawiło, że innowacje w przemyśle teleinformatycznym i elektronice użytkowej przestały być domeną białych mężczyzn kontrolujących Dolinę Krzemową. Zresztą jej PKB jest mniejsze niż gospodarka miasta, które z dumą upiera się, że pozostaje oazą technologicznego wolnomyślicielstwa. I siedzibą uzbrojonych w lutownice Robin Hoodów, którzy mniej zamożnym klientom oferują dostęp do sprzętu, którego wysokich cen nie chcą obniżyć głodni kasy bogacze. Na dodatek sprzętu nadal lichego, z dużym potencjałem do ulepszeń. To już nie są konsole i odtwarzacze. Studia projektowe biorą teraz na warsztat sztuczną inteligencję i szukają sposobów na zastąpienie robotników robotami.
Druty wolności
Dla miasta, w którym wciąż mieszkają miliony fabrycznych robotników, odchodzenie z produkcji ręcznej do takiej, gdzie rola człowieka sprowadza się do patrzenia na maszyny, będzie rewolucją. Ale Shenzhen, witryna cudu gospodarczego Chin, takich przełomów przechodziła kilka. Wszystkie na dużym przyspieszeniu, bo samo miasto powstało zaledwie cztery dekady temu. O nowości miasta świadczy taka błahostka: nie mamy dla niego jeszcze polskiej nazwy, jak dla Pekinu czy Szanghaju. Szendżen jest blisko oryginalnego brzmienia. Łatwiej wymawialne Szenżen lub Szenzen trochę dalej, ale wciąż bliżej niż Kantonowi do Guangzhou.
Kariera Shenzhen zaczyna się od opowiastki o menedżerze hongkońskiej firmy, który na południu Chin pod koniec lat 70. rozglądał się za portem, gdzie można by tanio złomować wysłużone statki. W Hongkongu brakowało przestrzeni, ceny były nieakceptowalnie wysokie. Ponoć przykład tego menedżera przekonał ówczesnego przywódcę komunistycznych Chin, by z obszaru rozległego państwa wykroić skrawki terenu. Miały posłużyć za okna na świat i nęcisko dla zagranicznych inwestorów, chętnych do postawienia fabryk, w których uwijaliby się tani chińscy robotnicy.
Strefy ekonomiczne to nie był chiński wynalazek, sięgnięto po wzory ćwiczone z powodzeniem w Korei Płd., na Tajwanie i w Irlandii. Niemniej zdecydowano się na eksperyment, a przeprowadzało go towarzystwo nienawykłe do innowacji. Szef komunistów Deng Xiaoping urodził się w 1904 r. Koledzy z kierownictwa nie byli wiele młodsi. Mieli już na koncie jedną wielką rewolucję, wiedzieli, jak szerzy się ideologiczna epidemia. I naturalnie obawiali się, że miasta, do których ściągną obcy, mogą promieniować na resztę państwa burżuazyjnym, atrakcyjnym stylem życia. Stąd, prewencyjnie, strefy lokowali na uboczu.
I choć miały być miejscem większych swobód – od podatków, biurokracji i koszarowego komunizmu – to np. w Shenzhen limit wolności wyznaczała granica wokół strefy, długie na 130 km bariery z drutu kolczastego. Założenie było takie, że jak coś się w mieście sprawdzi, to zostanie wykorzystane w reszcie kraju. A jak wyjdzie knot, to trudno. Przynajmniej kapitalistyczna zaraza nie przeskoczy do interioru.
W szczerym polu
Deng wygrzebywał Chiny z maoistowskiej szarzyzny i totalitarnej beznadziei, próbował godzić komunistyczną teorię z praktyką raczkującego kapitalizmu. W efekcie dziewczyny znów zaczęły się malować. Za pracę ponownie płacono pieniędzmi, zaczął się nieśmiały konsumpcjonizm. Pojawiali się cudzoziemcy, inwestycje uruchamiała chińska diaspora.
Shenzhen powstawało w tej atmosferze. Romantyczna wersja mówi, że jeśli nie z niczego, to na najgłębszej prowincji, w miejscu sennego miasteczka, liczącego 30 tys. mieszkańców. Urbaniści prostują, że miasteczko Shenzhen – formalnie utworzone 1 marca 1979 r. – owszem, dało nowemu bytowi nazwę, ale pozostawało tylko jedną z setek miejscowości na obszarze, które pokrywa dziś metropolia.
Okolica była wybitnie rolnicza, jedna z najżyźniejszych w kraju. Hodowano świnie, zbierano ostrygi, zrywano liczi. Śmiałkowie, ryzykując życie, przepływali graniczną rzekę, by dostać się do Hongkongu, który w latach 60. i 70. świetnie się rozwijał dzięki portowi, do którego mogły wpływać statki o dużym zanurzeniu. Na Shenzhen padło właśnie z powodu sąsiedztwa z brytyjską kolonią. W maju 1980 r. wyznaczono strefę ekonomiczną. Wcześniej bliskość Brytyjczyków była powodem udręki i prześladowań, granica była szczelnie zamknięta i dobrze pilnowana. Teraz Hongkong miał sprzedawać to, co nowe miasto wyprodukuje.
Na początku brakowało asfaltowych ulic, przemieszczano się z heroizmem. Gdy Deng przyjechał z wizytą gospodarczą, wieziono go z lotniska do centrum przez kilka godzin. Do Shenzhen przenoszono całe fabryki, razem z nimi jechali robotnicy. Według wstępnego planu mieszkańców miało być milion. Po 30 latach było już więcej niż w Nowym Jorku; żadne miasto w historii nie rosło tak szybko. Ściągano ludzi z całych Chin. Z nadzieją nowego życia i wsparcia rodzin pozostawionych w dalekich prowincjach.
Piętro dziennie
Shenzhen, zwłaszcza część, gdzie ulokowano strefę ekonomiczną, rozwijało się w takim tempie, że mniej więcej co dwa–trzy lata podwajało swój potencjał. Pomogła dewaluacja juana z lat 80., co sprawiło, że eksport zyskał na atrakcyjności. Wieżowce pięły się z prędkością piętra dziennie. Bywało, że szybciej. Są w mieście budynki, których metraż jest większy niż powierzchnia wszystkich mieszkań stojących na obszarze Shenzhen 40 lat temu.
Nie wszystko objęto planem, pozostały luki po dawnych wsiach. Korzystając z okazji, byli rolnicy zabrali się za budowanie. Indywidulanie przerabiali swoje domy. Na działkach o powierzchni stu metrów w latach 80. stawiali budynki liczące 2–3 piętra, w latach 90. już po 6–8 kondygnacji, później pięli się jeszcze wyżej. Bez pozwoleń i nadzoru. Co miało plusy. Miejscowi się bogacili, przyjezdni zyskiwali niedrogi dach nad głową. Pojawiły się i minusy: ulice metrowej szerokości (zachowywano układ wiejskich ścieżek) albo wykorzystywanie na budowach zasolonego piasku, co prowadziło do rdzewienia metalowych części konstrukcji.
W tych tzw. miejskich wsiach, na ledwie dziesiątej części powierzchni mieszkalnej Shenzhen, jeszcze kilka lat temu tłoczyła się połowa populacji metropolii. Na kilometr kwadratowy przypadało 70 tys. osób. Wobec braku intymności w przepełnionych mieszkankach życie wyległo na ulice. Mimo ciasnoty wyglądają one na bardziej autentyczne i chińskie niż powstająca według planów nowoczesna architektura ze szkła i stali.
Niedostatki zupki instant
Shenzhen bywa na dużych obszarach niesamowicie nowoczesne, ale cierpi na przypadłości metropolii szybko budowanych. Brakuje chodników i przejść przez ruchliwe ulice. Kto choruje, a może sobie na to pozwolić, ucieka do szpitali w Hongkongu. Woda z kranu nadaje się do picia dopiero po przegotowaniu. Ogólnochińska bańka na rynku nieruchomości, ciągły napływ nowych mieszkańców, także obcokrajowców, winduje wartość metra kwadratowego. Nie tak dawno ceny rosły najszybciej na świecie, co skłaniało deweloperów do wzmożonej aktywności. Tylko w 2016 r. postawili 11 wieżowców wyższych niż 200 m.
Ale iluś spraw nie da się załatwić rozwojem typu instant. Tak jak czegoś brakuje kawie rozpuszczalnej czy zupom w proszku, tak metropolie rozrastające się ekspresowo do gargantuicznych rozmiarów muszą cierpliwie czekać na wytworzenie się miejskiej tożsamości. Potrzeba do niej wymiany pokoleń, patyny i pamięci instytucjonalnej, o co trudno w mieście z populacją o średniej 27 lat.
W takim wieku nie myśli się o nostalgiach i lokalnych patriotyzmach. Z drugiej strony w miejscowe DNA naturalnie wpisana jest otwartość na przyjezdnych. Każdy jest skądś, nie ma więc zadzierania nosa i nie ma jeszcze kompleksów, które można by poczuciem lokalnej wyższości leczyć. Choć to się może zmienić. Jeśli mechanizm się zatnie (załamanie gospodarki w Chinach wieszczone jest coraz częściej), to talenty zasilające nowoczesne branże, decydujące o przewagach miasta, odpłyną.
Z czterech tzw. miast pierwszego rzędu, czyli czołówki chińskich adresów – Pekinu, Szanghaju, Kantonu i Shenzhen – to ostatnie jest wskazywane przez Chińczyków jako najlepsze miejsce do życia na emeryturze, uchodzi też za szczególnie przystępne obcokrajowcom. To zasługa braku smogu (nie ma w okolicach zagłębi hutniczych), łagodnej pogody i mniej chińskiej, a bardziej międzynarodowej obyczajowości.
Jak to w witrynie, wiele jest na pokaz i pod ostrą policyjną kontrolą. Według wyobrażenia Chin o jakiejś swojej lepszej, przyszłej wersji: ruch uliczny jest tu bardziej cywilizowany, bez klaksonów i z zakazami dla motocykli. Spluwa się rzadziej niż w nieodległym Kantonie, a wszystkie autobusy już od dawna mają napęd elektryczny.
Jędrzej Winiecki