Mimo że medialne doniesienia po śmierci Lagerfelda ocierają się chwilami o groteskę – najnowsze: jego nieutulona w żalu ukochana kotka Choupette wystosowała oświadczenie, w którym zwie go tatusiem – nie przesłania to ogromnego dorobku, który po sobie zostawił. A świat mody pogrążony jest w autentycznej żałobie.
Brzmi jak banał, ale pokazy Chanel, marki, którą Lagerfeld kierował ponad trzy dekady, rzeczywiście były najbardziej wyczekiwanym wydarzeniem paryskich fashion weeków. Przyćmiewały konkurencję skalą, budżetem i scenografią. Nie że szczególnie oryginalną, przeciwnie: wręcz banalną. Zrealizowaną jednak z niespotykanym rozmachem. Wnętrza swojego ulubionego Grand Palais Karl potrafił zamienić we francuski ogród z romantycznymi alejkami wokół fontann czy w stację kosmiczną ze startującą rakietą. Bywało, że budował lotniczy terminal albo inscenizował galerię sztuki współczesnej. Te swoiste imprezy tematyczne dopracowywał w najdrobniejszych szczegółach. Jeśli odtwarzał supermarket, modelki szły między regałami z tysiącem wyprodukowanych na potrzeby pokazu dóbr, sygnowanych logo marki. Były zatem zgrzewki wody mineralnej Chanel, półki majonezu Chanel, jajka ze stemplem Chanel, pieczywo tostowe, proszki, miotły – wszystko, co znaleźlibyśmy w typowym sklepie. Tyle że nie na sprzedaż, z wyjątkiem biżuteryjnych modeli klasycznych metalowych koszyków, jakie pamiętamy z dawnych samów. Ostatni pokaz pret-à-porter z kolei scenografią przeniósł gości nad morze. Oglądali go ze stopami w piasku; były prawdziwe fale i plaża, molo, drewniany pomost, budka ratowników i drgające na wietrze grzywy traw.
A mowa tylko o pokazach w Paryżu, bo kolekcje cruise (wakacyjne) i metiers d’art (w hołdzie tradycyjnemu rzemiosłu) z podobną pompą prezentował też za granicą, od Bangkoku po Dallas. Koszt takich bachanaliów? Nawet półtora miliona dolarów; śmieszna kwota, zważywszy że marka Chanel w samym tylko 2017 r. wydała na marketing półtora miliarda. Czyli siódmą część swoich obrotów. Ujawnienie tych danych, podobnie jak szczegółowych rocznych wyników, zelektryzowało nie tylko świat mody, ale i rynki finansowe. Zdarzyło się to bowiem po raz pierwszy w 108-letniej wówczas historii tej prywatnie zarządzanej, należącej do braci Wertheimerów marki. A ta, jak się okazało, ma się znakomicie i lokuje się w pierwszej dziesiątce największych firm odzieżowych świata. W czym ogromna zasługa Lagerfelda.
Skąd ten sukces? Przy tworzeniu kolekcji stosował mniej więcej ten sam zabieg co przy kreowaniu pokazów: miały zapierać dech. I być po prostu piękne, nawet jeśli schlebiało to mniej wyszukanym gustom. Nie wszyscy odbiorcy dóbr luksusowych potrzebują strojów awangardowych, ascetycznych i ponurych. Wielu z nich wydaje na strój milion dolarów właśnie po to, by jak ten milion wyglądać. Barwna, niestroniąca od błyskotek, logotypów i iście wschodniego przepychu propozycja Lagerfelda cieszyła oko i otwierała portfele. Jednocześnie jednak zachwycała jakością i kunsztem wykonania. To sprawiało, że klientkami Chanel były zarówno Isabelle Hupert czy Lily Allen, jak i Rihanna czy klan Kardashianek. Jedna z nich, Kendal Jenner, wystąpiła zresztą w jego pokazie w roli modelki. Oburzeniu elit, głównie europejskich, nie było końca: wszak u podwalin sławy Kardashianów leży sekstaśma, którą matka nagrała córce i puściła w świat, co do dziś zresztą pozostaje głównym osiągnięciem celebryckiej familii. Lagerfeld wiedział jednak, że chełpiące się milionami fanów na Instagramie podfruwajki przysporzą Chanel rzeszy nowych klientów.
Tym samym Kaiser – jak na niego mówiono w Paryżu – przeszedł do historii jako bodaj jedyny wielki krawiec, który nie stworzył żadnej nowej sylwetki, fasonu czy choćby rozpoznawanego, popularnego modelu torebki bądź płaszcza. Kto wie jednak, czy nie dokonał znacznie większej sztuki. „Jego siła polega na tym, że nigdy nikt ani przez chwilę nie pomyślał, że jest już passé” – podsumował kiedyś Michael Roberts z „Vanity Fair”.
Dzięki Lagerfeldowi Chanel, dla której tworzył aż osiem kolekcji w roku, zawsze była marką na czasie. Zwany kulturową sroką, miał oko na trendy nie tylko w modzie. Władający czterema językami, dumny z ponad 300 tys. pozycji w swojej bibliotece (był też właścicielem wydawnictwa Édition 7L, a nawet miał własną księgarnię przy rue Lille), wiedział, co nowego w literaturze, ale i w sztuce, muzyce, filmie, teatrze, designie. I wszystko to przekładał na język stylu.
Owszem, taka marka to samograj. Żadna inna nie wniosła tyle do współczesnej mody: od żakietu ze spódniczką, przez małą czarną, sztuczne perły, modę na opaleniznę i dżersej, po pikowany, kultowy dziś model torebki 2.55 czy pierwsze na świecie syntetyczne perfumy. Karl jednak przez blisko cztery dekady nieustannie ją odświeżał. Bez względu, czy pojawiła się moda na hip-hop, bieganie, tkaniny techniczne czy w ogóle nowe technologie, dodawał ich estetykę do klasyków stworzonych jeszcze przez legendarną Coco i uwodził tym kolejne pokolenia klientów. „Jeśli czegoś nie rozumiem albo coś mi się nie podoba, to jest to mój problem, a nie wina czasów, które nastały. Dlatego muszę się do nich zaadaptować” – mówił w wywiadzie dla „Washington Post”.
Z Hamburga do Paryża
Sztukę adaptacji opanował już w latach 50., po przyjeździe z rodzinnego Hamburga do Paryża. W ciągu ledwie ponad dekady zdobył doświadczenie u największych legend. Nie obyło się bez fochów. Z atelier Pierre’a Balmaina odszedł, bo „nie po to się urodził, by być asystentem”. Rzucił posadę szefa domu mody haute couture Jeana Patou, bo doszedł do wniosku, że wysokie krawiectwo jest „zbyt burżuazyjne, a za mało modne”. Jako freelancer nadzorował kolekcje dla Krizii, Ballantyne czy Cadette, ale nudził się jak mops. „60 sukienek w sezonie i po sprawie” – narzekał, spragniony ambitniejszych wyzwań. U Chloé – dokąd wrócił jeszcze na chwilę w latach 90. – został głównym projektantem, przy okazji projektował kostiumy do opery, filmu i teatru.
Jego pracowitość przeszła do legendy. Ale też to wyłącznie pracy poświęcił życie. Nie wpadł w nałogi; był też sam. Ponoć jedyną jego miłością – w dodatku w zamierzchłych latach 70. – był arystokrata, utracjusz i wieczny utrzymanek Jacques de Bascher. Związek jednak nigdy nie został skonsumowany, co potwierdzał zresztą sam (nie)zainteresowany.
Nigdy nie powtarzał patentów. Dla każdej marki z osobna projektował całkowicie odmienne rzeczy. W 1967 r. nawiązał trwającą do jego śmierci, a więc ponadpółwieczną współpracę z Fendi. Najbardziej kontrowersyjna, bo założona przez pięć sióstr rzymska marka specjalizowała się w futrach. I pewnie padłaby jak wiele innych popularnych w tamtych czasach firm, gdyby nie zmysł Lagerfelda i oko do trendów. To on był odpowiedzialny za wylansowany przez Fendi fenomen zwany fun fur (mniej więcej: futra dla uciechy). Wcześniej bowiem futra tradycyjnie były koturnowe, ciężkie i staroświeckie, zatem nie dla młodych. Lagerfeld pokazał, że mogą mieć neonowe kolory, być kuse i pasować do dżinsów.
Znienawidzony przez obrońców zwierząt z PETA, a z czasem przez większość opinii publicznej zachodnich społeczeństw, niegodzących się na bestialskie traktowanie futrzaków, brał w obronę myśliwych i właścicieli ferm, którzy – jak się frasował – musieliby pójść na bezrobocie z powodu „histerii zidiociałych ekologów”. Tym poglądom pozostał wierny do końca. Kiedy Chanel kilka miesięcy przed jego śmiercią zrezygnowało zarówno z futer, jak i egzotycznych skór, podkreślił, że z tą decyzją nie ma nic wspólnego.
W Chanel pojawił się w specyficznym momencie. Był 1983 r. Szalał konsumpcjonizm, bogate społeczeństwa dopadła obsesja na punkcie symboli statusu. Uwodził uszminkowany new romantic, ton nadawali krzykliwa Cyndi Lauper i ekscentryczny Michael Jackson, a przez nowojorskie parkiety przepychała się już Madonna. Skrzyło kolorem i brokatem, popkultura – a zatem i moda – nie mogła być dalej od lansowanej przez założycielkę marki zgrzebności. Dlatego chanelowskie kostiumy nosiły wówczas już tylko co zamożniejsze prowincjuszki. Zmienić wizerunek było nie lada wyzwaniem. Karl zrobił to na własnych warunkach. W pierwszej kolekcji żakiet zamienił w bolerko i obciął spódniczkę do rozmiarów mini. Dodał logo, cekinowe szorty, łańcuchy inspirowane modą raperską i szpilki. „Chanel nienawidziłaby tego, co robię z jej marką” – powtarzał później latami. Debiutancką kolekcję odebrano jako erotyczną i niszczącą dorobek Coco, jednocześnie jednak uczyniła ona Lagerfelda gwiazdą na równi z tymi, które nosiły jego stroje.
Po latach projektanci celebryci stali się normą, podobnie jak zatrudnianie ekscentryków, którzy starym i nudnym domom mody dodaliby pikanterii (patrz Galliano u Diora), Karl jednak przecierał im szlaki. Oczywiście pomógł jego charakterystyczny styl – koszula z wysokim kołnierzem, wąski krawat, rurki, mitenki, okulary przeciwsłoneczne i koński ogon, który z powodzeniem zresztą sprzedawał w kolejnych dekadach, opatrując nim T-shirty, torebki, butelki coca-coli i całe kolekcje. Nie tylko swoje. Sygnował wszak swoim nazwiskiem – i to kolejny powód jego oszałamiającej rozpoznawalności – kosmetyki, kredki, kaski motocyklowe, gry komputerowe, a nawet helikoptery; gościnnie tworzył i dla Louisa Vuittona, i dla H&M, i dla Carrefoura. Był tak popularny, że zdarzyło mu się odwołać zagraniczne wizyty, na przykład w 2007 r. w Brazylii, której rządu nie było stać na wynajęcie mu ochrony.
Krótkie spódniczki na grubych nogach
Na status supergwiazdy zapracował swoją erudycją. Często ryzykowną. „Nie cierpię intelektualnych pogawędek. Interesują mnie tylko moje własne opinie” – mawiał. Dlatego z Karlem nie tyle rozmawiało się, co go słuchało. A było czego. Zdaniem krytyka mody Godfreya Deeny’ego Kaiser był „najwspanialszym gawędziarzem w Paryżu od czasów Oscara Wilde’a”. Bon motami sypał jak z rękawa. I chętnie wypowiadał się na każdy temat. „Życie nie jest konkursem urody; niektórzy brzydale są fajni. Ale nienawidzę brzydali, którzy są niegrzeczni. A już najgorsi są brzydcy kurduple. Kobiety mogą być niskie, ale u mężczyzn to niemożliwe” – perorował.
Adele była dla niego za gruba, Heidi Klum – przebrzmiała. Lady Dianę uważał za ładną, choć głupią. Pippę Middleton – za brzydką. Czy mądrą? Tego nie dodał. Ślubną ceremonię jej siostry księżnej Kate z księciem Williamem podsumował zaś hasłowo: „Złe proporcje, brzydkie kapelusze, krótkie spódniczki na grubych nogach”. „Genialna aktorka, ale i taniocha, prawda?” – to z kolei o Meryl Streep, którą dwa lata temu oskarżył o chciwość. Gwiazda żądała honorarium za włożenie kreacji Chanel na Oscary – co okazało się nieprawdą.
Tyle relacji Lagerfelda z show-biznesem. Równie bezceremonialnie wygłaszał swoje diagnozy polityczne i społeczne. Im był starszy, z tym większą czynił to swadą. W 2017 r., komentując we francuskiej telewizji C8 politykę imigracyjną kanclerz Angeli Merkel, skonstatował, że „dekady temu zabito miliony Żydów, a teraz w ich miejsce sprowadza się miliony ich największych wrogów”. Rok temu ogłosił, że ma dość wymysłów #MeToo. W źródle feminizmu upatrywał szpetotę kobiet. „Chanel nie mogła być feministką, bo nie była wystarczająco brzydka” – zauważył. Nie dziwiło więc, gdy Dominique’owi Strauss-Kahnowi, wówczas szefowi Międzynarodowego Funduszu Walutowego, wysłał kwiaty, kiedy ten w 2011 r. został oskarżony o gwałt. W niedawnym dokumencie Netflixa „7 dni przed”, którego jeden z odcinków poświęcono przygotowaniom do pokazu Chanel, pochwalił się, że „stare i wredne” szefowe kilku pracowni marki wymienił na „młode i czarujące”.
Nie spotkał go przy tym żaden ostracyzm. Nawoływania oburzonych publicystów, działaczek czy obrońców praw zwierząt do bojkotu nigdy nie przełożyły się na konkretne działania. Ba, firmy, dla których projektował Lagerfeld, nie zadały sobie nawet trudu, by kiedykolwiek odciąć się od jego opinii. Nawet gdy ubierał Melanię Trump, co liberalnych Amerykanów doprowadziło do furii.
Uraz do silnych kobiet
Skąd ta pryncypialność Lagerfelda, brak empatii i dezynwoltura? Biografowie twierdzą, że wyniesiona z domu. Pochłonięty biznesem ojciec, dyrektor zakładów mleczarskich, nie odcisnął szczególnego piętna na życiu Lagerfeda. W przeciwieństwie do matki. Powiedzieć, że nie emanowała ciepłem, to nic nie powiedzieć, stąd może uraz Lagerfelda do silnych kobiet. To za jej sprawą zaczął mówić w tempie lektora reklam medykamentów, przed użyciem których trzeba skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą. Wytresowała go, karcąc za jego „nudne, przewlekłe historie”. Mówiła mu, że jego nos wygląda jak ziemniak. Gdy miała lepszy humor, chwaliła syna, że jest do niej podobny, „tylko brzydszy”.
Przyłapawszy go na paleniu papierosa, syknęła, że tylko eksponuje szpetotę swoich dłoni. Podkreślała, że nie nadaje się do współczesnych czasów, jednocześnie podsycając jego poczucie wyalienowania. Potrafiła – jak opowiedział dziennikarzowi „New Yorkera” – zawiesić nad jego łóżkiem obraz przedstawiający spotkanie Voltaire’a z Fryderykiem II Wielkim. Upudrowani, w żabotach, perukach i aksamitnych płaszczach przechadzają się na nim po złoconych, pałacowych wnętrzach. „I o takim właśnie życiu marzyłem. Dasz wiarę? W wieku siedmiu lat!”, opowiadał dziennikarzowi. Nic dziwnego więc, że choć uczył się nieźle, był średnio koleżeński. Jak wspominał, nienawidził rówieśników i nie mógł doczekać się, aż dorośnie. Dzieciństwo miało być dla niego okresem niekończącej się głupoty. Przerwała go w końcu sama matka. „Nic tu dla ciebie nie ma, Niemcy to martwy kraj”, powiedziała i zaraz po maturze wysłała do Paryża.
Michał Zaczyński