Wszystko zaczęło się pod koniec lat 90. XX w., czyli ledwie 20 lat temu. To wtedy kilku najlepszych na świecie surferów i windsurferów z Hawajów – takich jak Pete Cabrinha, Robby Naish, Lou Vainman czy Flash Austin – upowszechniło już wcześniej testowane pomysły, by do deski, której używa się do surfowania na falach, dodać jakiś napęd. Idealnym napędem okazał się wiatr, a dokładniej dość duży latawiec o powierzchni kilku lub kilkunastu metrów kwadratowych, przywiązany systemem długich linek do uprzęży surfera, wyposażony dodatkowo w tzw. bar, czyli drążek, którym można latawcem sterować. Napęd daje właśnie latawiec, który chwyta wiatr i wytwarza moc ciągnącą surfera. Moc nierzadko ogromną.
I tak to się zaczęło. Wkrótce kite, bo tak w skrócie nazywa się system połączonych elementów, do którego należą latawiec, człowiek i deska, zawojował cały świat. Początkowo sprzęt kajciarzy – czyli uprawiających ten sport – był dość prymitywny. Latawce były komorowe, przypominały budową skrzydło lotni, lub nawet jeśli były dmuchane – dzisiaj najczęściej używane – to jeszcze bardzo proste. To, czym może dysponować współczesny kitesurfer, jest już szczytem techniki. W Polsce kitesurfing pojawił się na początku naszego wieku.
Tę popularność, a nawet boom, który trwa do dziś, kite zawdzięcza kilku okolicznościom. Przede wszystkim jest to sport właściwie dla każdego. Mogą uprawiać go młodzi, ale też starsi; szczupli, silni i wysportowani, ale też tacy, którzy życie spędzili za biurkiem lub w fotelu. Sama nauka nie trwa długo – kilka, kilkanaście dni – i dość szybko widać jej efekty. To zachęcające. W zasadzie poza odpowiednią wagą – raczej nie mniejszą niż około 40 kg – nie ma tu większych ograniczeń.