Jarek jest przy kości. Przez pierwsze trzy tygodnie niewiele więcej dało się o nim powiedzieć, bo i on nic nie mówił. Przychodził o 9 rano, jak inni uczestnicy turnusu. Znikał o godzinie 15, jak kończyły się zajęcia. Wcześniej zjadał ze wszystkimi śniadanie. Wypijał herbatkę. Na koniec dnia był jeszcze obiad. Nie garnął się do pomagania. Głównie siedział. Arka Pstrąga, który zdecydował się na pilotażowe prowadzenie programu w swoim gospodarstwie, bardzo to siedzenie martwiło, ale koordynatorka z ramienia Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej (GOPS) była zachwycona. Jarka znano tam głównie z pozycji leżącej.
W drugim tygodniu trwania programu Jarek zaczął głaskać psa. Co zresztą było łatwe, bo psy same się napraszały. Jeden przynosił jeszcze starą piłkę, żeby mu kopał. Jarek nie dawał się sprowokować. Milczał i tylko głaskał. Po trzech tygodniach ludzie już się przyzwyczaili, że Jarek może nie jest głuchy, ale nie mówi. I właśnie wtedy wypowiedział pierwsze słowa: „fajny pies”. W tamtej chwili Arek Pstrąg zrozumiał, że uczestniczy w czymś bardzo ważnym. Półtora roku później zatrudnił Jarka w swoim gospodarstwie agroturystycznym w Toskanii Kociewskiej.
Trzy turnusy na jedną depresję
Na pomysł leczenia ludzi przez kontakt z drugimi ludźmi wpadli z natury oszczędni Holendrzy. Policzyli, ile kosztuje utrzymanie starszej osoby w domu opieki społecznej. A ile w zwykłym wiejskim gospodarstwie, którego właściciele mają chęci i podstawowe kompetencje interpersonalne, jak naukowo przedstawiają swoje założenia. Te kompetencje to empatia wymieszana ze zwykłą serdecznością, w miarę równych proporcjach. W Holandii projekt się przyjął, tym bardziej że większość starszych osób kierowanych do projektu pamiętała wieś z własnego dzieciństwa. Dla nich była to podróż sentymentalna.