Kopalnia w likwidacji jest jak umierający człowiek. Niby działa, coś jeszcze próbuje udowodnić, ale ledwo jej starcza sił na podtrzymanie funkcji życiowych. Wiadomo, że to już koniec. W przypadku Kopalni Węgla Kamiennego Piekary koniec wyznaczono na ostatni dzień stycznia. Ale to taka data dla oficjeli. Dla górniczej rodziny najważniejszy będzie lipiec. Wtedy z kopalni wyciągnięta zostanie figura św. Barbary. Tradycja jest taka, że opiekunka górników wyjeżdża na powierzchnię ostatnia. I wtedy już naprawdę nic nie chroni kopalni. 31 grudnia 2022 r. po KWK Piekary ma nie być nawet śladu. Tyle co w ludzkiej pamięci. No i w szkodach górniczych, bo kopalnia żyje dłużej niż człowiek. I jeszcze po stu latach może o sobie przypomnieć z przytupem jakimś tąpnięciem albo opadnięciem gruntu o kilka metrów. Nie da się rabować spod ziemi bez rachunku. Ten za kopalnie może być zabójczy dla klimatu.
Ogryzek
O czwartej nad ranem nawet kawa nie budzi. Tyle że jajecznica ma na czym zjechać do żołądka. Po śniadaniu do samochodu i jakieś 20–30 km za kółkiem, bo z samych Piekar Śląskich to już mało kto pracuje w kopalni. Miasto odwróciło się od kopalni kilka lat temu, bo ile można stawiać na zakład, który od 10 lat jest w falującej likwidacji. Plus tego likwidowania jest tylko taki, że na parkingu nie ma ścisku.
W 1982 r., w szczytowym momencie węglowego boomu, kopalnia Piekary zatrudniała 5454 pracowników. Firma oferowała im dojazd na 16 trasach dowozowych. Najdłuższa Piekary–Bodzianowice miała 102 km. Z tych z Bodzianowic śmiali się, że więcej czasu spędzają w autobusie niż na dole kopalni. Tylko że wtedy inaczej się to wszystko liczyło. A właściwie nie liczyło, bo jak zaczęto liczyć, to koszty wydobycia nie zawsze spotykały się z zyskiem. Stąd ta powracająca wizja likwidacji.