Przejście od rynku pracownika do rynku bez poszukiwania pracownika odbyło się z modną obecnie prędkością hipersoniczną. Jeszcze w lutym pracownicy mogli przebierać w ofertach i stawiać warunki. A pod koniec marca rząd zaczął zrzucać pieniądze z helikoptera, żeby tylko pracodawcy nie zaczęli w panice zwalniać kogo popadnie. Zrzucone w ten sposób ponad 100 mld zł po części rozwiał wiatr historii, a po części przyczyniły się do tego, że bezrobocie udało się utrzymać w ryzach. Kto korzystał z publicznej pomocy, musiał zadeklarować, że czasowo utrzyma zatrudnienie. Jeśli nie, będzie musiał zwrócić pomoc.
Oficjalne liczby są budujące. Piąty miesiąc z rzędu bezrobocie w Polsce jest na tym samym poziomie 6,1 proc. Wzrost rok do roku o zaledwie 1,1 proc., czyli niski na tle innych krajów UE. Na dodatek tylko w Czechach bezrobocie jest niższe. W Estonii epidemia spowodowała, że ludzi bez pracy jest dwa razy więcej niż rok temu. To te liczby, którymi polski rząd chętnie się chwali. Są jeszcze te mniej fajne. Ekonomiści szacują, że z rynku pracy wyparowało jakieś 200 tys. miejsc pracy, które wykonywali głównie Ukraińcy, więc w danych oficjalnych nie ma po tym śladu. Podobnie jak z rynku wyparowało 25 proc. ofert pracy, bo taka jest różnica w ich ilości rok do roku. Jak już mowa o parowaniu, to z dziesiątek tysięcy Polaków wyparowała chęć pracy. Polska ma jeden z najniższych w całej Unii Europejskiej współczynników aktywności zawodowej. 44 proc. Polaków zdolnych do pracy z jakichś powodów jej nie szuka i nie wykonuje.
W oficjalnych statystykach nie podają jeszcze tego, że nie ma dobrych stanowisk. W Centralnej Bazie Ofert Pracy jest ponad 50 tys. ogłoszeń. Część dla formalności. Jeśli w wymaganiach jest znajomość ukraińskiego czy chińskiego, to z góry wiadomo, że ktoś już tę pracę ma, tylko pracodawca musi udowodnić, że na to miejsce nie było Polaków.