To najzimniejsza noc pod dachem Europy. Termometry wskazują 32 stopnie poniżej zera. Jest styczeń 2019 r. Kilkadziesiąt metrów poniżej liczącej 3464 m Punta Helbronner w Masywie Mont Blanc. Ubrany w czerwony puchowy kombinezon człowiek mozolnie i wolno schodzi twardym stokiem sięgającego pod szczytowe skały lodowca. Noc jest niemal bezwietrzna, ale mężczyzna stoi w oku cyklonu. Światło jego czołówki rozprasza się w tumanach targającej nim burzy śnieżnej. Skierowane na niego wiatraki spalinowe, tzw. propellery, generują zawieruchę. Dzień wcześniej sześć ton sprzętu oświetleniowego przyjechało do włoskiego Courmayeur i wjechało kolejką na szczyt. Oświetleniowcy ulokowali lampy na tarasach widokowych, z których turyści za dnia fotografują się z najwyższym szczytem Alp. Ale teraz nie ma turystów, a Alpy grają Karakorum – stoki Broad Peaku. Reżyser Leszek Dawid wydaje ostatnie instrukcje. „Kamera! Akcja!”. Mężczyzna przyklęka. Ciężko oddycha. Zaczyna czekanem kopać śnieg. Operator kamery, Janusz Julo Sus, zbliża się do niego. Chce zobaczyć jego ręce, jego twarz, jego zamarzniętą brodę. Chce zobaczyć Macieja Berbekę podczas jego dramatycznego zejścia z Broad Peaku zimą 1988 r. To wokół niego toczy się filmowa opowieść.
W butach himalaistów
Ramy filmu wyznaczają dwie wyprawy, dwa zimowe wejścia na Broad Peak: domniemane, zakończone w 1988 r. na przedwierzchołku Rocky Summit, wynagrodzone ocaleniem, i rzeczywiste w 2013 r. – okupione tragedią.
– Jest w tym coś nienazwanego, że człowiek, który był tak blisko szczytu, postanowił tam wrócić po 25 latach. Jakiś rodzaj konieczności, od której nie możemy uciec – zastanawia się głośno Leszek Dawid. – Fascynuje mnie ten paradoks, z jednej strony spełnienia, a z drugiej spalenia.