Wyciszenie i kontemplacja zawsze miały się w sztuce dobrze. Te wszystkie piety, ostatnie wieczerze, renesansowe subtelności, Vermeery, Friedrichy czy Hoppery. Z czasem jednak coraz częściej wymieniane na sztukę abstrakcyjną (głównie geometryczną) czy minimalizm. Zgodnie z myślą Wasyla Kandyńskiego, iż „Każdy etap w rozwoju kultury rodzi własną sztukę, a próba ożywienia zasad minionego okresu rodzi rzeczy prawie zawsze poronione”. Kwintesencją współczesnej sztuki tworzonej do zadumy stała się bezwyznaniowa kaplica w Houston, do której w latach 1964–67 malarz Mark Rothko stworzył 14 wielkoformatowych niemal czarnych obrazów. W ich otoczeniu do dziś medytują buddyści, muzułmanie, chrześcijanie, hinduiści i ateiści.
Ale sztuka to zawsze był też karnawał, zabawa, efekt „wow”. Tu dawnych mistrzów baroku, rokoka czy akademizmu godnie zastąpili twórcy pop-artu ze swoją łatwą, lekką, przyjemną i kolorową sztuką. Ciekawe, że najlepiej sprzedający się dziś artyści to z reguły kontynuatorzy owej twórczości nastawionej przede wszystkim na efekt: Jeff Koons, Damien Hirst czy Takashi Murakami.
I tak oto artyści surfowali na tych dwóch potężnych falach sztuki do momentu, gdy okazało się, że można je doskonale połączyć w jedną, która zaleje odbiorców zarówno głośnym zachwytem, jak i cichą duchowością. Tym pomysłem na połączenie artystycznej wody z ogniem stała się sztuka tworzona w publicznej przestrzeni, z jej głównym nurtem land art. Już pierwsze próby przekonały zarówno twórców, jak i odbiorców, że to wyśmienity patent, by połączyć estetyczną dezynwolturę rodem z pop-artu z przekonującym komunikatem, że za wszystkim kryje się godna uwagi duchowość. Land art uwodził skalą, a równocześnie urzekał symboliką, nawet jeśli niekiedy nieco naciąganą.