Pod barem Samochwał we Władysławowie matka z córką (przyjechały na wakacje z Radomia) fotografują menu. Przed wyjściem na obiad będą porównywać ceny. Obawiają się o rodzinny budżet, tym bardziej że media co chwilę informują o „paragonach grozy”. Gdy jedni bili na alarm, wskazując na pazerność gastronomików, inni podkreślali, że to nic w zestawieniu z kosztem noclegów. Porównywarka cenowa rankomat.pl policzyła, że tygodniowy pobyt dwóch osób w trzygwiazdkowym hotelu nad polskim morzem w szczycie sezonu kosztuje 3018 zł, o 283 zł drożej niż przed rokiem.
Z kolei Cenatorium (firma monitorująca zmiany cen transakcyjnych nieruchomości) upubliczniło raport poświęcony rynkowi nadmorskich apartamentów. Ich ceny w ciągu 2020 r. zwyżkowały o 16 proc. A w głównych miastach w Polsce średnio o 7,4 proc.
Dla bogaczy
Apartamenty nad Bałtykiem to już domena bardzo bogatych ludzi. Te położone blisko brzegu (do 500 m) były droższe od tych bardziej oddalonych (do 1500 m) średnio o 32 proc. W niektórych kurortach, np. w Kołobrzegu, ta dysproporcja sięgała nawet 60 proc. W innych (Sopot, Świnoujście) odległość od morza miała na cenę stosunkowo mały wpływ. Według analityków nieruchomości nadmorskie stały się przystanią dla pieniędzy zagrożonych inflacją. Największym wzięciem cieszyły się Ustronie Morskie, Władysławowo i Mielno. Tam ceny rosły najszybciej.
Jednak nie do tych wczasowisk należą rekordy. W 2020 r. najdroższe mieszkania sprzedawano w Juracie przy ul. Mestwina (ok. 40 tys. zł za m kw.). Ale rekord padł przy tej samej ulicy rok wcześniej na rynku wtórnym – 57 tys. zł za metr. Lokum 62-metrowe, z widokiem na zatokę, znalazło nabywcę za 3,5 mln zł. W Juracie średnia cena transakcyjna za metr mieszkania wyniosła 24,7 tys. zł. Kurort mocno zdystansował następny w tej kategorii Kołobrzeg (17 tys., zł) i niewiele ustępujący mu Gdańsk (16,7 tys. zł). Mówimy o cenach średnich. Bo ceny powyżej 30 tys. zł za m kw. notowane są w gdyńskim Orłowie, w Sopocie, Mielnie i Świnoujściu.
Za co bogaci płacą te horrendalne kwoty? Nie za złote sedesy w łazienkach, tylko wyjątkową lokalizację. Mestwina to ciąg kameralnych apartamentowców o dobrej, prostej architekturze, z przeszklonymi balkonami. Ogrodzonych i strzeżonych. Są zbudowane na chronionej wydmie. Nic nie zakłóca widoku na zatokę. Nieopodal jest molo i ciąg spacerowy łączący je z zejściem na plażę od strony pełnego morza.
Życie toczy się tu nieśpiesznie. Panie i panowie spacerują, posiadują na ławeczkach, w kawiarenkach. Większe tempo mają tylko turyści, którzy przyjechali na chwilę.
W centrum Juraty nie ma wszędobylskich bud. Przy promenadzie w stronę molo – stoiska z obrazami, artystyczny bursztyn. Sąsiadujące z deptakiem stragany z owocami dostosowały się do cen metrów kwadratowych w okolicy. Morele – 25 zł za kg (w Jastarni 16,50 zł), malina – 15 zł za pudełko 25 dkg.
Ekologia życia
Wydawało się, że pandemia przystopuje zabudowę nadmorskich przestrzeni, że budownictwo condohotelowe i apartamentowe wspięło się już na cenowe wyżyny. Te prognozy się nie sprawdziły. Nie tylko za sprawą zamrożonych stóp procentowych i inflacji. Pandemia uruchomiła zjawisko, które Piotr Tarkowski, ekspert rynku nieruchomości, nazywa „ekologią życia”, poszukiwaniem jego lepszej jakości. Do tego okazało się, że sporo osób może pracować zdalnie, mając pod bokiem morze z plażą i sportami wodnymi. Więc ci, których stać, kupują drugie mieszkanie, by być trochę tu, trochę tam. Dla nich ważna jest łatwość dojazdu.
Jednak nawet mniej dostępna Krynica Morska zwyżkuje. Dariusz Labuda, właściciel 3-gwiazdkowego hotelu Krynica (widok na Zalew Wiślany), wskazuje na apartamenty obok, zbudowane w latach 2016–18. Gdy wybuchła pandemia, poszły na pniu. Dwie osoby kupiły nawet po dwa – po jednym dla siebie i na wynajem (700–800 zł za dobę). Od 2019 r. ceny apartamentów w Krynicy Morskiej wzrosły o 40–50 proc. W pełni urządzone kosztowały po 11 tys. zł za m kw., teraz sprzedają się za 18–19 tys. zł.
Tarkowski zastanawiał się, dlaczego inwestycje w pasie nadmorskim drożeją w szybszym tempie niż w górach, gdzie sezon trwa prawie cały rok. Otóż ceny najmu i jego rentowność są wyższe nad morzem, bo w górach jest szersza oferta i większa walka cenowa. – Rynek nadmorski – twierdzi ekspert – nie osiągnął jeszcze swojego poziomu nasycenia. Strach myśleć, co będzie dalej.
Budy jak feniksy
Nadmorskie nieruchomości, przeznaczone dla finansowej elity, stały się dla pieniądza – jak to określa Cenatorium – „przystanią”. Na ich antypodach są wielkie namioty handlowe – dla klienta masowego. Opanowały większość wczasowisk, są przestrzenią, w której pieniądz mnoży się i rośnie. Tym lepiej, im tłumniej przychodzą ludzie. Jest tu wszystko, od polerki do paznokci i uchwytu na tablet po ucieszną „maść na ból dupy” (z zaleceniem: „Jeśli żal dupę Ci ściska, to jest maść dla Ciebie”, 3 zł).
Nadmorze chwali sezon: dużo osób nie zdecydowało się na wyjazd zagraniczny, dużo ruszyło z bonem turystycznym, by się nie zmarnował. Pojawili się goście, którzy może pierwszy raz w życiu korzystają z takiej formy wypoczynku. Wskazują na to telefony z pytaniami o rzeczy dla innych oczywiste. – Czy w aneksie kuchennym są garnki, czy w łazience jest papier toaletowy? – mówi Adrian Bogusłowicz, szefujący Lokalnej Organizacji Turystycznej w Krynicy Morskiej.
Rodziny stojące lepiej finansowo wybierały lepsze hotele (np. pierwszy raz z basenem i grotą solną), pozwalały sobie na więcej atrakcji. W niektórych 3-gwiazdkowych hotelach goście na bon stanowią nawet 80 proc. Hotelarze liczą, że to ich przyszłość, że zasmakują w standardzie.
– Tyle rodzin z dziećmi, z trojgiem, nawet z czworgiem, nie widziałam w Sarbinowie nigdy – mówi Grażyna Szewczyk-Malinowska, sarbinowianka, prowadząca tu bar. Z kolei Nina Albińska, przewodniczka z Kołobrzegu, nigdy nie widziała tylu rodzin w tym mieście. Wcześniej wybierały Dźwirzyno, Rewal czy Ustronie Morskie, bo Kołobrzeg uchodził za drogi.
Handlowe budy mają więc kogo wabić. W Kołobrzegu poprzedni prezydent kilka lat temu stoczył prawdziwą bitwę o handel, który rozsiadł się na gruntach gminnych. – Udało się wprowadzić do Kodeksu wykroczeń nowy typ wykroczenia – relacjonuje Mirosław Kędziorski, komendant kołobrzeskiej Straży Miejskiej. – To pozwalało nam zabezpieczyć oferowany towar. A potem sąd orzekał o konfiskacie. W ten sposób odzyskaliśmy utracone bulwary nadmorskie. Teraz są tam estetyczne sklepiki.
Arkadiusz Klimowicz, od 19 lat burmistrz Darłowa, wspomina, że gdy był młodszy stażem, też chciał wydać wojnę jarmarkowi. Ale wrzucił temat do dyskusji na portale internetowe i został zakrzyczany przez vox populi. Ludzie chcą tych powiewających ręczników, kolorowych warkoczyków... – Budy są wieczne, odradzają się jak Feniks z popiołów, bo to są pieniądze – powiada Klimowicz. – Czasem dziesiątki tysięcy złotych za dwa miesiące z tytułu samej dzierżawy. Więc pogodziliśmy się z istnieniem Chinatown. U nas to ul. Władysława IV. Miasto ma z tego 150 tys. zł. Prywatni właściciele, niekoniecznie bogaci, którzy dzierżawią swoje trawniki, ciągną może i dwa razy więcej. Z drugiej strony staramy się tworzyć nowe miejsca handlowe na wysokim poziomie estetycznym, na Bulwarze Zachodzącego Słońca, gdzie są budynki hotelowo-apartamentowe, kawiarnie, ogródki. Metr kwadratowy apartamentu kosztuje tam teraz 39 tys. zł (3–4 lata temu – 24 tys. zł). Na kawę i ciastko tam będzie nas stać, na te metry – już nie.
Władysława IV to przedwojenne wille, objęte konserwatorską ochroną. Nie najlepiej komponują się z budami. Ich właściciele walczą o zgodę na rozbudowę parterów, żeby tam zainstalować jakieś biznesy. Burmistrz jest pełen nadziei, że nowy konserwator jakoś rozwiąże problem.
Znikające zabytki
Budy się odradzają, a zabytki płoną. Wzburzenie zapanowało w maleńkim Sarbinowie, gmina Mielno, kiedy spłonęła 100-letnia willa Laura, którą poprzedni właściciel przed sprzedażą wyremontował. Jesienią 2020 r. Laurę kupił pewien przedsiębiorca z Legnicy. A zimą poszła z dymem. Już dwa dni po pożarze pan biznesmen miał ekspertyzę, że obiekt kwalifikuje się do rozbiórki. – Dom płonął, a jeszcze tego samego dnia przyjechała firma wyburzeniowa – opowiada Robert Dullek, sołtys Sarbinowa. – Byliśmy pewni, że na jej miejscu stanie namiot. Postawił taki, że na działce nie zostało wolnego gruntu. To centrum Sarbinowa, główna ulica, 20 m od morza.
Za rozbiórkowy pośpiech właściciel został ukarany mandatem – 500 zł. Ma w Sarbinowie jeszcze jedną działkę z namiotami. Wcześniej było tam zabytkowe gospodarstwo, które rozebrał. Wieść gminna niesie, że skupuje nieruchomości w różnych miejscowościach pasa nadmorskiego.
Przywoływaną Grażynę Szewczyk-Malinowską, miłośniczkę lokalnej historii, serce boli, że od kilku lat znikają z krajobrazu stare, piękne pensjonaty, wille, przedwojenne gospodarstwa, że Sarbinowo poszło w złym kierunku, że jest zabudowywane chaotycznie. – Willa obok mnie też spłonęła kilka lat temu – opowiada. – Dwa razy się paliła. Bo za pierwszym razem strażacy ugasili ogień. A teraz ktoś kupił kolejną willę. Czekamy, jakie będą jej dalsze losy. Czy i kiedy spłonie? Są pewni – sprawca nie zostanie wykryty.
W Mielnie podobna opowieść: – Mieliśmy piękną starą ulicę 1 Maja, przy której już nie ma pięknych obiektów – część podpalonych, część zburzonych, a my jesteśmy bici za koszmar w centrum będącym wizytówką miasta – mówi Mirosława Diwyk-Koza, rzeczniczka Urzędu Miejskiego.
Bezradność. Budy mają status obiektów tymczasowych, są stawiane nielegalnie, ale wszystko rozbija się o słabość egzekucji – wątłe siły nadzoru budowlanego i terminy określone w przepisach. Nim nastanie czas egzekucji, sezon dobiega końca, właściciel sam dokonuje rozbiórki. A co zarobił, to jego. Te namioty – twierdzi Marcin Sychowski, prawnik gminy – najczęściej stawiają ludzie spoza Wybrzeża, którym nie zależy na dobrosąsiedzkich relacjach, porządku i praworządności, a tylko na maksymalnym zysku. Mielno zabiega o zmianę przepisów.
Nadbałtyckie Dubaje
Choć letnicy coraz bardziej gustują w wypoczynku aktywnym, to plaża, jej bliskość, szerokość jest największym atutem. Największą sztuczną plażą w Europie (5 ha) chwali się Jarosławiec (powiat Sławno). (Podobno wygraliśmy z Duńczykami). Usypano ją pomiędzy potężnymi ostrogami. „Na polskim Dubaju w Jarosławcu – sztucznej plaży przybyły dwa boiska do plażowej piłki siatkowej i jedno do plażowego futbolu. A plaża jest tak ogromna, że miejsc dla leżakowania spokojnie wystarczy” – ekscytują się lokalne media. Kogo obchodzi, że z powodu Dubaju morze nadgryza brzeg po wschodniej stronie?
Do tej pory gminy i społeczności nadmorskie ustawicznie zabiegały w urzędach morskich o dosypywanie piasku, ale też o różnego typu budowle umacniające brzeg. Coraz intensywniej zabudowywany „bezpiecznymi przystaniami pieniądza”, w miejscach nie zawsze bezpiecznych, za to atrakcyjnych dewelopersko. Urzędy morskie przez lata dość przychylnie podchodziły do najdzikszych pomysłów.
Zarówno w samorządach, jak i wśród mieszkańców wczasowisk wciąż panuje spore przyzwolenie dla inwestycji blisko plaży wymagających umocnień brzegowych. Jednak powoli coś się zmienia. Tego lata, po Międzyzdrojach wystraszonych wizją 112-metrowego wysokościowca przy plaży, zaprotestowały stanowczo malutkie Gąski (gmina Mielno). Urząd Morski w Szczecinie w trybie nagłym, bez badań i analiz, chciał je uszczęśliwić kamienną opaską brzegową o długości 2,9 km (!) za 15 mln zł. Bo inna, całkiem nieracjonalna konstrukcja ochronna w pobliskim Mielnie, nie doszła do skutku. Pozostała kasa do wydania. W trybie pilnym.
A Gąski powiedziały „nie” betonowaniu. Jeśli już, to chciały mniej inwazyjnych działań i tańszych – faszynowania, nasadzeń traw oraz remontu ostróg. Usłyszały, że na to nie ma pieniędzy.
Wkurzeni tą nieracjonalnością, zaniepokojeni planami likwidacji części dojść do plaży, napisali do Ministerstwa Klimatu i Środowiska, domagając się kontroli. „Nie chcemy takiego podrzutka z Mielna na naszej plaży. Posiadamy fachowe opinie, że takie działania na naszym brzegu są bezzasadne, bezsensowne i bezprawne”.
Piotr Domaradzki, ekspert Urzędu Morskiego, który spotkał się z mieszkańcami Gąsek, usłyszał od jednej z protestujących: na rzęsach stanie i nie dopuści do budowy opaski, bo jej goście najbardziej cenią sobie dostęp do dzikiego, naturalnego brzegu.
A oponenci umocnień główkują, czy ktoś za tą opaską lobbował, naciskał. 28 m od krawędzi tutejszej ni to wydmy, ni to klifu stoją budynki. I powstaje następny obiekt. Na razie nie są one w żaden sposób zagrożone, ale nie wiadomo, jakie kto ma plany, może są tacy, którym z opaską po drodze.
– U nas człowiek jest tak pazerny, że próbuje wykorzystać i zabetonować każdy skrawek – mówi Anetta Szymczak, liderka protestu. – Nie interesuje go, co pozostawi swoim wnukom. Gąski mają czystą, szeroką plażę naturalną. Bez refulacji. Wieczorem jest tu cisza i spokój, czasem zdarzy się jakaś imprezka pod latarnią. W klifie gniazdują jaskółki brzegówki. Główną atrakcją jest morze, spokój i wieczorne czytanie do mszy Mai Komorowskiej. Kto chce dyskotek i namiotów z chińszczyzną, może jechać do Sarbinowa czy Ustronia.
Urząd wycofał się z Gąsek. Bo są terminy, w których pieniądze unijne trzeba rozliczyć. Bo chodziło o to, by postawić umocnienia szybko, bez raportu środowiskowego. Pieniądze trafią w inne miejsca. Czy faktycznie będące w potrzebie? Czy tylko dające szansę szybkiego rozliczenia?
Branża liczy kasę
Nadmorze nie wie, jak skończy się ten wyjątkowy sezon. Na fasadach domów, które oferują noclegi, tablice sygnalizujące wolne miejsca są przeważnie przekreślone, w hotelach trudno o wolny pokój. Na ryneczkach, w amfiteatrach tych bardziej rozrywkowych plażowisk grają promenadowe orkiestry dęte, koncertują młodzieżowe zespoły. Ludzie zmęczeni pandemią ochoczo uczestniczą. Jakby chcieli nadrobić zaległości w bliskości. Póki jeszcze można. A branża hotelarsko-gastronomiczna liczy kasę – od najbogatszych i od niezasobnych, którym czas pobytu wyznacza wartość bonów. Tu ważni są jedni i drudzy.
RYSZARDA SOCHA