John Wayne, który na pół wieku zdominował amerykańskie filmy, z niesmakiem potępiał podziwiany w Europie western „W samo południe”. W nim szeryf (Gary Cooper) stawia czoło zuchwałej bandzie. Jest osamotniony; ostatecznie pomaga mu tylko żona (Grace Kelly), która sięga po broń mimo kwakierskich przekonań religijnych. Wayne orzekł, że film miał charakter „nieamerykański”. I tak pytał: Mieszkańcy portretowanego miasteczka na Zachodzie, którzy przemierzyli dzikie prerie i pustkowia, doświadczali wszelkich trudów, nagle boją się stanąć z bronią u boku szeryfa, bo do miasta przybywa trzech zbirów? Szeryf szuka pomocy w kościele i nikt nie odpowiada na ten apel? Kobieta krzyczy, że mężczyźni są łajdakami i tchórzami? To się nie zdarza w Ameryce – twierdził ikoniczny aktor, pytając: Czy taki obraz kraju chcemy przekazać dzieciom?
Pytania Wayne’a trafiają w punkt. W XX w. Dziki Zachód można było na własne oczy zobaczyć tylko w kinie: western na całe lata przeorał amerykańską psyche i życie polityczne. Stworzył obraz „prawdziwego” Amerykanina niemal na wzór dziś obserwowanych „prawdziwych” patriotów. Historyk Frederick Turner twierdzi nawet, że to nie Jefferson czy Franklin zbudowali amerykańską demokrację, lecz raczej pionierzy „amerykańskiego pogranicza” – tego ruchomego, sunącego na Zachód terytorium z własnymi surowymi prawami. Terytorium bez regularnego wojska czy policji, bez kościołów i księży, bez szlachty, bez snobizmu „wysokiej kultury”, za to z uznaniem szczególnego kodu honorowego postępowania i zdroworozsądkowego, lokalnego systemu wymierzania sprawiedliwości z pomocą colta lub stryczka na drzewie.
Polukrowany moralitet
Gdy reżyser Fred Zinnemann, późniejszy laureat Oscara, miał kręcić „W samo południe”, to ci, którzy wiedzieli, że urodził się w Rzeszowie, pytali go podobno: „Jak to – ty, galicyjski Żyd, zabierasz się do arcyamerykańskiego gatunku?