Dostajesz magiczny bilet do kina. Jak w filmie „Bohater ostatniej akcji”. Przedzierasz go, wchodzisz do ciemnej sali i nagle budzisz się po drugiej stronie ekranu, w samym środku filmowej fabuły. Problem w tym, że nie masz pojęcia, jaki to film.
Dookoła wrzask, chaos i odgłosy paniki. Ludzie biegają, krzyczą, pokazują sobie palcami coś ponad dachami wieżowców. Też spoglądasz w górę. Niebo jest dziwnie krwawe, jaśnieje na nim świetlisty punkt. W stronę Ziemi najwyraźniej zmierza asteroida. I teraz kluczowe pytanie: jaki to film? Czy jeden z tych, które skończą się dobrze, bo w ostatniej chwili dzielna załoga pokona niebezpieczeństwo? A może to film postapokaliptyczny i uderzenie asteroidy będzie dopiero początkiem opowieści o rozpadzie więzi międzyludzkich, atomizacji społeczeństwa i nowej wojnie wszystkich przeciw wszystkim?
Badania, które w ciągu ostatnich kilku lat prowadziłem nad najpopularniejszymi hollywoodzkimi scenariuszami, podpowiadają jednoznaczne, choć nie intuicyjne rozwiązanie zagadki. Rozejrzyj się w poszukiwaniu radia lub telewizora (może być na wystawie plądrowanego sklepu). Jeżeli transmitują przemówienie prezydenta USA, niemal na pewno wszystko skończy się dobrze.
Korelacja między przemówieniem prezydenta a szczęśliwym zakończeniem nie jest przypadkowa. Porównawcza analiza fabuł 63 najpopularniejszych filmów z lat 1980–2019 o globalnym kryzysie pokazuje, że dzielą się one wyraźnie na dwie grupy – filmy katastroficzne i (post)apokaliptyczne. Choć obydwa gatunki opowiadają o sytuacjach zagrażających przetrwaniu ludzkości, to stojąca za nimi filozofia, proponowane rozwiązania i przewidywane zakończenie są kompletnie różne. Kinowi widzowie z ostatnich czterech dekad pozostawali rozdarci między opowieścią o wyzwaniu, któremu możemy sprostać, a narracją o czekającym nas niechybnie upadku.