JOANNA PODGÓRSKA: – Książkę „Ostatni turnus” zaczyna pan zdaniem „Nigdy nie byłem na wczasach”. To skąd ta nostalgia?
MARCIN WOJDAK: – Ona mi się nadprodukowała na pasji związanej z architekturą powojennego modernizmu. Robiąc zdjęcia różnych obiektów na przestrzeni wielu lat, siłą rzeczy trafiłem na peerelowskie ośrodki wczasowe. Im bardziej ten temat zgłębiałem, tym bardziej odkrywałem, że to ostatnie miejsca, gdzie ta architektura pozostaje w niezmienionym kształcie. Zmiana polityczno-gospodarcza, jaka nastąpiła po 1989 r., najpóźniej tam dotarła. Oglądając te ośrodki w oryginalnym stanie, złapałem sentyment do kultury dawnych wczasów. I okazało się, że jest on u nas dość powszechny; tak jak sentyment do czasu, gdy w telewizji były dwa programy i wszyscy oglądaliśmy to samo.
Może to nostalgia za czasem, kiedy też wszyscy mieli tyle samo?
Jeździli w te same miejsca, jedli tę samą zupę na obiad i mieli takie same rozrywki. Myślę, że ten aspekt równościowy jest bardzo istotny, choć nie w pełni uświadomiony. We wspomnieniach ludzi przewija się wątek, że bez względu na profesję i stan majątkowy każdy miał możliwość wyjazdu. I to w pięknie położone miejsca, nad brzegiem morza czy jeziora, które są dziś dla wielu niedostępne, bo ceny wyregulował rynek.
Słowo wczasy brzmi dziś archaicznie. Wyparły je urlop czy wakacje.
Ono wypadło ze słownika klasy średniej i wyższej. Nie znajdziemy go w ofertach biur podróży z wielkich miast. Ale już w mniejszych miastach – tak. Jeżdżąc po Polsce, wciąż znajduję informacje o wczasach np. na Pojezierzu Brodnickim. To słowo z automatu różnicuje wakacyjną klientelę. Wczasy nie mają dziś w sobie ani krzty statusowości.