Fascynacja głębinami zaczęła się w latach 80. od filmu „Wielki błękit” Jeana Luca Bessona o dwóch nurkach, Francuzie Jacques’u Mayolu, który jako pierwszy na świecie zszedł bez sprzętu do oddychania na głębokość 100 m, i rywalizującym z nim Sycylijczyku Enzo Maiorce. Wtedy sądzono, że nurkowanie na taką głębokość jest śmiertelnie niebezpieczne, a ci nieliczni, którzy potrafią to zrobić, mają inną anatomię i fizjologię. Kiedy Mayol nurkuje pod lodem podpięty do medycznej aparatury, naukowiec na powierzchni odczytuje parametry: serce zwalnia, krew cofa się do klatki piersiowej i jamy brzusznej, odpływając z kończyn. Lekarz dochodzi do wniosku, że Mayol to człowiek delfin, bo coś takiego obserwowano tylko u morskich ssaków. Więc choć film stał się kultowy, w ślady Mayola i Enza szli nieliczni zapaleńcy.
Od kilku lat freediving robi się coraz bardziej popularny. Jest znacznie tańszy od nurkowania scuba, czyli z akwalungiem (sprzęt freedivera rekreacyjnego to koszt ok. 600 zł). W Polsce rewolucja dokonała się wraz z powstaniem Deepspotu w Mszczonowie pod Warszawą, najgłębszego (45 m) basenu nurkowego w Europie. Nurkowanie w zimnych (na głębokości ok. 8 m występuje tzw. termoklina, poniżej której także latem woda ma 4 stopnie) i ciemnych jeziorach to rzeczywiście sport ekstremalny. Okazało się, że w basenie można to zrobić w ciepłej (31–32 stopnie) i przejrzystej wodzie, pod okiem instruktora. W dodatku otwarcie Deepspotu zbiegło się z pandemią, kiedy sport był jedną z nielicznych dostępnych aktywności.
Nurkowanie swobodne przestało się kojarzyć wyłącznie z wyczynowcami schodzącymi na 100 czy nawet 200 m (rekord świata – 214 m w kategorii No Limits – należy od 2007 r. do Austriaka Herberta Nitscha). Dla jednych to bilet wstępu do pięknego świata płytkich raf: „Maska, fajka, płetwy, wolność, czujesz się jak ryba”.