Znamy takie niedzielne spacery. Włóczymy się po zaułkach naszych miast i – zaglądając ludziom w okna – zazdrościmy im nie swojego życia. Czasem intrygują nas na tyle, że dopisujemy do cudzych żyć prawdopodobne scenariusze.
Na pewnej żoliborskiej uliczce można wymienić się spojrzeniem ze starszym panem w eleganckim pulowerze, stojącym w oknie najładniejszego domu w okolicy. Patrzy zza firanki, zapewne wykrochmalonej przez zapobiegliwą gosposię. Umysł przechodnia, nasiąknięty stereotypem nieudanej starości, podpowiada, że smutny. Z notatnikiem pytajnikiem zapisanym pytaniami o rozczarowania pukam do Wojciecha Zabłockiego, wdowca po Alinie Janowskiej, właściciela pustego grobu obok niej.
Oboje byli celebrytami niemal pół wieku, choć wtedy nie było jeszcze tego słowa. Ona (1923–2017) miała status filmowej gwiazdy. Śpiewaczka uliczna w „Zakazanych piosenkach”, Misia w „Dzięciole”, teściowa w „Och, Karol”, gamoniowata opozycjonistka w „Rozmowach kontrolowanych”. Nie mógł się bez niej obejść niemal żaden serial („Wojna domowa”, „Stawka większa niż życie”, „Czterdziestolatek, „Złotopolscy”). On (ur. 1930) fenomenalny szermierz, kilkukrotny mistrz olimpijski, profesor architektury, twórca prestiżowych obiektów sportowych w kraju i na świecie, laureat Orderu Ecce Homo.
Dobiegający dziewięćdziesiątki właściciel domu zepsuł mi plan już prawie rozpisanego na rozdziały reportażyku o melancholii. No, bo przecież spełniony. Chętnie opowie, jak z szablą przemierzał kontynenty. O wojnie. Miłości z aktorką. Dotrzymywaniu towarzystwa umierającym. I o własnym zmierzchu. Choć to jeszcze nie koniec.
Jest właścicielem pustego grobu obok żony, ale jeszcze snuje plany.