Niezbędnik

Terror kultury

Kulturalne menu Polaka

Prof. dr hab. Tomasz Szlendak jest dyrektorem Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Prof. dr hab. Tomasz Szlendak jest dyrektorem Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Wojtek Szabelski / freepress.pl
Rozmowa z prof. Tomaszem Szlendakiem, socjologiem, o wielkomiejskich wszystkożercach i prowincjonalnych jedno­żercach oraz o tym, dlaczego kultura coraz bardziej dzieli, niż łączy.

Joanna Podgórska: – Zanikł podział na kulturę niską i wysoką. Zatarła się różnica między kulturą a rozrywką. Jak w tej sytuacji definiować kulturę wielkomiejską? Przez kontrast z małomiasteczkową?
Prof. Tomasz Szlendak: – Niedawno zacząłem analizować wyniki najnowszych badań na temat uczestnictwa w kulturze, które przeprowadziliśmy dla Ministerstwa Kultury. Okazuje się po pierwsze, że festyny, czyli imprezy, podczas których podaje się kulturę o – powiedzmy – najniższym wspólnym mianowniku, przyciągają większość, bo ponad 60 proc. mieszkańców dowolnych miast, obojętnie czy są to miasta maleńkie, średnie czy duże. Ale jak widać nie przyciągają wszystkich. Chciałoby się pewnie myśleć, że to inteligenci jadą w trakcie festynów gdzie indziej albo zostają w domach. Nic z tego. Idą na festyn, co jest sporym zaskoczeniem. Nawet w miastach powyżej 500 tys. mieszkańców na festyny najczęściej nie chodzą osoby o najniższych dochodach i wykształceniu. To największa pula osób, która w ogóle nigdzie nie chadza, nawet jeśli coś jest za darmo. Aż 65 proc. ludzi z wykształceniem podstawowym nie było ani razu w ciągu ostatniego roku na festynie. Wśród osób z wykształceniem wyższym to jest tylko 26 proc. Gdy zatem w dużym mieście odbywa się festyn z disco polo, to prędzej spotkamy tam osoby ze średnim lub wyższym wykształceniem, jako tako lub nieźle zarabiające. Oznacza to, że wielkomiejscy Polacy, jeśli już konsumują kulturę, to od awangardowego jazzu po disco polo. Polacy poza wielkimi miastami są po prostu mniej wszystkożerni, także dlatego, że mają tam krótsze kulturalne menu. To tam telewizja nadal wiedzie prym jako forma kulturalnej aktywności.

Wielkomiejski eklektyzm

Wpatrzona w ekran prowincja i wielkie miasto, które coraz częściej wystawia telewizor na śmietnik?
To silny trend. Faktycznie, duże miasta są coraz bardziej nietelewizyjne, bo wybucha tam właśnie – jak malowniczo to nazwali Wojciech Burszta i Barbara Fatyga – supernowa kultury. Tak wiele dzieje się na zewnątrz, w przestrzeni miejskiej, że nie warto siedzieć w domu. A jak się jest w domu, to się ściąga z sieci najnowsze seriale, do czego telewizor jest zbędny. Nowi mieszczanie zauważyli, że kultura telewizyjna jest kompletnie zglajszachtowana, jednowymiarowa, krojona przez osoby, którym tylko wydaje się, że wiedzą, co tym mieszczanom podać. A porządny heretyk kulturalny, zwłaszcza w erze sieci, nie zniesie, żeby ktoś mu dyktował wybór. Telewizor staje się niedemokratyczną, obciachową formą kultury, bo oznacza zgodę na gotową wizję świata. Dla nowego mieszczanina może być co najwyżej jednym z wielu kanałów kontaktu z kulturą.

Czyli podział, który pan proponuje, na kulturalnych wszystkożerców i jednożerców, odpowiada podziałowi na duże miasta i prowincję. Wielkomiejski odbiorca jest eklektyczny i, chodząc do offowych teatrów, jednocześnie ironicznie ogląda docusoap „Dlaczego ja?” w Polsacie.
„Dlaczego ja?” to on chyba nie ogląda.

Ogląda. Sama takich znam.
Chyba po to, żeby je po postmodernistycznemu zdekonstruować, bo pewnych rzeczy wielkomiejskiemu odbiorcy robić nie wypada. Np. słuchać disco polo w samochodzie z odkręconą szybą. Docusoapy są jednak przeznaczone dla niżej wykształconych widzów, którzy siedzą w domach. Dlaczego siedzą? Bo z racji braku pieniędzy i potrzeb, które się u nich nie wykształciły, jedyną formą kultury, z którą mają kontakt, jest właśnie telewizja. Między wszystkożernością wielkomiejską a małomiasteczkową jest zasadnicza różnica. Wszędzie ludzie konsumują wszystko, ale skala tej wszystkożerności jest inna. W mieście jest ona niezwykle szeroka. Są tu niszowe wystawy czy warsztaty z queerowego garncarstwa, kierowane do bardzo wyrobionego uczestnika, który jednocześnie potrafi słuchać rzeczy niewyrafinowanych. Na wsi tak nie jest.

Dla mnie takim symbolem wielkomiejskiego eklektyzmu jest warszawskie kino Muranów, które ma bardzo ambitny repertuar, a jednocześnie prowadzi od lat Dyskusyjny Klub Filmowy „Najgorsze Filmy Świata”. Dla tej samej publiczności.
W Toruniu jest podobnie. W kinie w Centrum Sztuki Współczesnej organizowany był festiwal filmów kategorii C. Sam brałem w nim udział, bo grali moje ulubione dzieła z lat 50., takie jak „Szpon”, o wielkim ptaku, który przypuszcza atak z kosmosu, rzecz jasna na Amerykanów. Kto siedział na widowni? Oczywiście wielkomiejska wykształcona publiczność: studenci, doktoranci, toruńska elita. A filmy wyświetlano naprawdę żenujące.

Jak to wytłumaczyć?
Są różne próby. Mnie najbardziej przekonuje wyjaśnienie, że ta bardzo rozbudowana wszystkożerność kulturalna stała się nowym wskaźnikiem wysokiego miejsca w strukturze społecznej. Wielkomiejska Polska za pomocą konsumpcji niemainstreamowej kultury po prostu czuje się lepsza od małomiasteczkowej Polski, która konsumuje zespół Weekend i pieśniarkę Paulę. Ta wszystkożerność rzeczy, których nazw ci „gorsi” nigdy nie słyszeli, bo nie mają pojęcia o istnieniu pewnych form sztuki, jest odpowiednikiem kosztownego samochodu. Kultura jest po to, żeby się odróżnić. Pokaż mi, jaką kulturę konsumujesz, a powiem ci, kim jesteś.

Kanon – to już było

Chyba zawsze tak było.
Tak, ale nie do tego stopnia. Wszystkożerność rozbija kanon kulturowy. Nie znajdzie pani dwóch osób w mieście, które by lubiły dokładnie to samo. Kiedyś przynajmniej część kanonu była wspólna. Dam przykład. Jest ciekawa strona internetowa o nazwie „Elita czyta”. Różni znani ludzie: profesorowie, aktorzy, sportowcy opowiadają o książkach, które są dla nich ważne. Każdy podaje ok. 10 tytułów. I to są kompletnie różne książki. Jeśli wśród profesorów zdarzą się dwa, trzy wspólne tytuły, to i tak cud. Nawet lektury „formacyjne” podają inne, choć z racji wieku powinni to być chociażby „Chłopcy z Placu Broni”. Dzięki wszystkożerności funkcjonujemy jako jednostki w odrębnych światach. Temu wydatnie pomaga internet, który jest oceanem rozmaitych form kultury dostępnych od ręki. Ludzie swobodnie mogą z tego czerpać. Kiedyś telewizja, czy na przykład radiowa Trójka, profilowała gusty. Dziś, ilu wykształconych ludzi, tyle zróżnicowanych, wszystkożernych gustów.

Czyli kanon obowiązuje już tylko na prowincji, gdzie wszyscy oglądają w telewizji te same seriale, a na festynach słuchają tego samego.
Tak, ale ci respondenci, których dokładnie przebadaliśmy, nie potrafią elementów tego kanonu ponazywać. Często nie są w stanie podać nazwy wykonawcy, którego lubią, czy tytułu utworu. Nauczyciele z małych miast czy wsi potrafią wymienić tytuły swoich ulubionych książek, ale przeciętny odbiorca deklaruje, że słucha tego, co wszyscy, kiedy jest tam, gdzie są wszyscy. Są Dni Chleba, święta gminy czy urodziny miejscowego supermarketu, więc idziemy. A w dużych miastach kultura służy do społecznego różnicowania i to coraz wyraźniej zaczynamy widzieć. Na prowincji kultura nadal służy budowaniu pewnej wspólnoty, służy byciu z ludźmi w miejscu, w którym coś się dzieje.

A w wielkim mieście im coś mniej znane, tym lepsze?
Trochę się w to wpisuje niedawna dyskusja o tzw. hipsterach, którzy oczywiście nie istnieją jako zwarta subkultura, to tylko pewien styl uczestnictwa w kulturze. A elementem tego stylu jest codzienna refleksja, jaki by tu zespół wyszperać, żeby odróżnić się od masy i poczuć się lepszym. Przy czym to słuchanie nie musi być głębokie, nie musi generować jakiegoś wybitnego znawstwa o danym gatunku czy wykonawcy. Wielkomieszczanie poprzestają na ogół na wyszukaniu niszowych, arcydziwacznych zjawisk sieciowych, które nie są znane mainstreamowi. Szerokie spektrum dziwności, ledwo powiedziałbym liźniętych przez portale i recenzentów, to jest wyznacznik dzisiejszego wielkomiejskiego wyrafinowania.

Lans?
Oczywiście, że lans. Bo czemu innemu miałoby to służyć? Nawet, a może przede wszystkim wtedy, kiedy człowiek nie zdaje sobie z tego lansowania sprawy.

W Warszawie, a pewnie też w innych dużych miastach, od pewnego czasu można zaobserwować specyficzny proces: powstaje elitarne, niszowe miejsce – klub czy knajpka – poprzez pocztę pantoflową staje się modne, potem popularne, a potem dopada je tzw. gimbaza i elita ucieka, tworząc kolejne niszowe miejsce.
I ta ucieczka przed gimbazą to infekcja, którą bym uznał za całkowicie pozytywną. Całe kwartały miast – nie tylko Warszawy – zaczynają się rewitalizować dzięki takiej aktywności. Moda na pewne miejsca i szybkie jej zanikanie powoduje, że miasto pulsuje, że się rusza, jest żywym organizmem. Bez tej nieszczęsnej gimbazy, biegającej po knajpach za awangardzistami, to by się nie działo.

Kiedyś klimat miast tworzyła kultura studencka. Dziś zastąpiła ją chyba kultura miejskich aktywistów. To oni tworzą życie ulicy: happeningi, murale, vlepki, miejsca spotkań.
To się nakłada na obserwacje socjologów, które mówią wprost, że nie ma już kultury studenckiej. Więcej, studenci wcale nie są najaktywniejszymi uczestnikami wydarzeń kulturalnych. Upodobnili się do mainstreamu. Choć miasta dbają o to, aby ta kategoria społeczna miała się dobrze, jednak z powodów – powiedziałbym – komercyjnych. Dobrze jest mieć dużo studentów, bo stanowią sympatyczne, żywe i kolorowe tło dla pstrykających aparatami turystów. Największa aktywność kulturalna zaczyna się de facto tuż po studiach, gdy ludzie jeszcze nie założyli rodziny, ale już pracują, co sprawia, że mają środki, by sfinansować kulturę w swoim wolnym czasie. Kulturę miejską jak drożdże rozpulchniają dziś głównie ludzie między 25 a 35 rokiem życia. To są właśnie ci miejscy aktywiści. Dokonała się moim zdaniem pewna transformacja: nie ma już kultury studenckiej, jest kultura doktorancka. To spośród doktorantów wywodzi się cała masa osób funkcjonujących w trzecim sektorze kulturalnym. Wśród studentów ciężko znaleźć kogoś, kto będzie pracował np. jako wolontariusz przy jakimś festiwalu; wśród doktorantów z większą łatwością. Wiąże się to z tym, że w ogóle nastąpiło pewne przesunięcie granicy dorosłości i wykształcenia. Dzisiejsze studia to dawne liceum, a dzisiejszy doktorat to dawne magisterium.

Galerie handlu i kultury

Gdy czyta się socjologiczne prace dotyczące kultury miejskiej – tej mainstreamowej – można odnieść wrażenie, że głównym miejscem, na którym skupia się uwaga, są galerie handlowe, które przejęły rolę centrów kulturalnych. Zastanawiam się, czy to nawet nie jest test na wielkomiejskość: jeśli powstanie dużej galerii wysysa z miasta niemal całą energię, to jeszcze nie można mówić o metropolii.
Tak, od pewnego czasu obserwujemy to wampirze wysysanie krwi z miast przez galerie handlowe. Takim przykładem są Łódź czy Szczecin, gdzie pojawienie się dużej galerii sprawiło, że stała się ona dla miasta podstawową przestrzenią życia towarzyskiego. I instytucje kultury musiały się do tego dostosować. W szczecińskiej galerii Galaxy otworzyła kiedyś swoje stoisko biblioteka miejska. Rocznie, wszystkie kilkadziesiąt jej filii – o ile dobrze pamiętam – odwiedza ok. 40 tys. osób. Tyle w Galaxy bywa pewnie w ciągu jednego weekendu. Okazało się, że bywalcy galerii chętnie zapisywali się do biblioteki. Z jednej strony to straszne, z drugiej optymistyczne. Bo to był sukces frekwencyjny. Ludzie, widząc stoisko, dowiadywali się, że coś takiego jak Miejska Biblioteka Publiczna w ogóle istnieje i nie muszą kupować książek albo, jak w przypadku studentów, kserować, bo mogą je wypożyczyć blisko siebie. Dyrektor biblioteki miał nosa. Dzisiaj wiemy, że pośród osób w wieku 18–25 lat aż 98 proc., co jest wynikiem rekordowym, było w centrum handlowym choć raz w roku. Najwięcej spośród tych młodych ludzi (37 proc.) chadza tam kilka razy w miesiącu. Wystarczy to porównać z chodzeniem do innej galerii, takiej tradycyjnej – ze sztuką. W tej było już tylko 28 proc. młodych ludzi i absolutnie nikt nie chodzi do niej kilka razy w miesiącu.

Czym galerie uwodzą?
„Wszystko” jest tam w jednym miejscu i w krótkim czasie, podczas jednego wyjścia można z tego wszystkiego skorzystać. Działa tu też swego rodzaju mimikra. Galerie świetnie udają przestrzeń miejską, a – cytując byłą panią minister: sorry, taki mamy klimat – w grudniu czy listopadzie galerie handlowe mogą mieć nad prawdziwą miejską przestrzenią pewną przewagę. Niektóre obok supermarketu oferują nie tylko kino, karaoke czy dziecięce tańce przy gangnam style, ale też sztukę. Takim przykładem jest poznański Browar czy łódzka Manufaktura, przy której funkcjonuje znakomita Fabryka Sztuki. Większość odwiedzających Manufakturę może nie tyle omija to centrum sztuki szerokim łukiem, ile w ogóle nie wie, że takie miejsce tam się mieści.

Nie potępiałbym w czambuł przedsięwzięć, gdzie przy okazji komercji przemyca się dobrą sztukę. Tylko że jeśli – jak w przypadku Łodzi – galeria handlowa wysysa z miasta niemal całą energię, to trudno mówić, że mamy tu do czynienia z ośrodkiem naprawdę wielkomiejskim. Na szczęście to mija. Miastom, a raczej mieszczanom przechodzi ta galeryjna czkawka. I to jest prawdziwy test na wielkomiejskość. Kiedy to nie centra handlowe zaczynają przypominać miasta, tylko kiedy instytucje kultury – teatry czy muzea – zaczynają przypominać swoją strukturą galerie handlowe. I to one zaczynają wysysać ruch z tych galerii. W Warszawie są to na przykład Muzeum Powstania Warszawskiego, Zachęta czy modne kina.

Potrzeba przestrzeni wielozmysłowych

Faktycznie, w Warszawie spędzanie weekendów w Arkadii czy Złotych Tarasach w pewnych środowiskach stanowi „niezły obciach”.
Galerie handlowe są już dla innej publiczności. Złote Tarasy są obowiązkowym przystankiem dla szkolnych wycieczek spoza Warszawy. Mimo to sadzę, że galerie handlowe swoją pieczęć odcisnęły na wszystkich, bo wykreowały potrzebę przestrzeni wielozmysłowych; takich, w których jest nagromadzenie atrakcji, dźwięków, zapachów, dóbr do nabycia. Teraz ludzie oczekują, że muzeum będzie w pewnym sensie tę galerię przypominało. Klasycznym przykładem jest Muzeum Powstania Warszawskiego, które zaspokaja wszystkie zmysły, działa wielobodźcowo.

Takie oczekiwania to chyba też efekt sieci?
Tak. Bo każdy z nas ma pewnie ogródek swoich ulubionych stron, które codziennie pielęgnuje: fejsbuk, blog kulinarny, strona informacyjna i ulubiony sklep. Chcemy, żeby przestrzeń fizyczna też była złożona z różnych smakowitych kąsków. Bez wątpienia instytucje kultury zamieniają się w takie miejsca. Te, które najlepiej radzą sobie ekonomicznie, to są „galerie handlowe sztuki”. Internet socjalizuje nas do czegoś jeszcze: nie głębokość, ale rozległość się liczy. Po co się w coś autentycznie zagłębiać, skoro jutro pojawi się coś zupełnie nowego. W instytucji kultury ma zatem być dużo wszystkiego i to „dużo wszystkiego” ma się szybko, jak w kalejdoskopie, zmieniać.

Czy w to się wpisuje zjawisko „festiwalizacji” kultury, o którym pan pisze?
Jeśli przyjrzymy się tym najbardziej znaczącym festiwalom, które wpisały się w miejski pejzaż, takim jak trójmiejski Open’er, katowicki Off Festival czy warszawski Free Form, to widać, że mają one ogromną sieć konsumpcyjną. Weźmy krakowski Coke Festival, gdzie obok muzyki mamy coś w rodzaju galerii handlowej niszowych polskich designerów mody, których się w zwykłych sklepach nie uświadczy. Można powiedzieć, że jest to awangardowa, offowa galeria handlowa. Niszowa i za większe pieniądze, bo to nie masówka. Przy dużych wielkomiejskich festiwalach dla bardziej wyrafinowanej publiczności tak to wygląda. Open’er też jest konsumpcyjno-wielobodźcowy. Są tam pokazy mody, spektakle teatralne, wszystko dzieje się naraz. Gdyby tak nie było, ludzie by tam nie przyjechali. Takie festiwale potrafią przyciągnąć więcej ludzi, niż ich w danym mieście mieszka. W toruńskim Skyway, festiwalu sztuki światła, wzięło udział 300 tys. osób, a Toruń ma 200 tys. mieszkańców.

W Polsce zaczyna funkcjonować turystyka kulturalna. Ludzie krążą weekendowo po kraju w poszukiwaniu wydarzeń. To sygnał dla miejskich włodarzy, że kultura się opłaca. Z tym że muszą to być wielobodźcowe eventy. Takie jak na przykład festiwal teatrów ulicznych w Krakowie, który przyciąga ludzi, bo oferuje performance niezobowiązujące widza do niczego, co Polak konsumujący kulturę uwielbia. Przyjeżdża do Krakowa, co samo w sobie jest już kontaktem z kulturą, coś zwiedzi, a jednocześnie ma spektakle, które nie zmuszają go, żeby siedział murem przez półtorej godziny i myślał. Jak mu się znudzi, może wyskoczyć tuż obok na kawę.

Małe modne miejsca w miastach też stają się wielozadaniowe. Już nie kawiarnia, ale klubokawiarnia z galerią.
Pojawiają się coraz bardziej specyficzne hybrydy. Na przykład kawiarnie połączone ze szkołą języków obcych albo miejsca, w których można samodzielnie wykonać coś do zjedzenia. Weźmy toruńskie Muzeum Piernika, gdzie można samemu wyprodukować piernik według średniowiecznej receptury, dostać za to certyfikat, kupić album o Toruniu albo go tylko na miejscu poczytać. Tego pomieszania jest coraz więcej. Kombinaty kulturalne zaczynają dominować.

Ale to sprawia, że życie miejskie jest coraz bardziej pełne energii.
W każdym razie coraz bardziej buzuje na poziomie oferty. Od Rzeszowa po Warszawę mamy nadofertę wydarzeń, która jest w praktyce nie do skonsumowania. A jeśli dodać do tego świadomość, że tę ofertę konsumuje w zasadzie ciągle ta sama kategoria ludzi, to samo 30–40 proc. chodzi do biblioteki, do księgarni, do centrów kultury i do klubów muzycznych, to wiemy, że oni coraz więcej czytają, coraz częściej chodzą na koncerty, spektakle, coraz więcej bywają.

Czy to znaczy, że odtwarza się jakaś miejska elita, taka, jaką kiedyś była inteligencja?
Tylko w pewnym sensie, bo dawna inteligencja miała ten wspólny kanon i wspólne interesy, a to są konsumenci kultury rozumianej przede wszystkim jako rozrywka. Kultura ma dostarczać pozytywnych bodźców w wolnym czasie. Takie podejście plus brak kanonu kulturowego, czyli choćby zestawu książek, które wszyscy przeczytaliśmy, powoduje społeczne rozdrobnienie nowych mieszczan. Coraz więcej konsumują, ale to powoduje, że coraz bardziej się od siebie oddalają. Nie ma miejskiej kulturowej wspólnoty, jest mozaika miejskich kulturowych nisz.

Światy wysokie i niskie

Wielkomiejska kultura jest dodatkowo – jak pan pisze – prosumencka. Czyli że jednocześnie jest się odbiorcą i producentem kultury.
To stary termin Tofflerów z książki „Szok przyszłości”, który dziś dopiero nabiera znaczenia; przyobleka się w mięso i skórę. Głównie za sprawą internetu, bo dostarcza narzędzi do obróbki treści, które oglądamy i czytamy, i pozwala je przetwarzać. Miasta są bardziej rozbuchane, jeśli chodzi o tę sferę. Przy czym szacunki mówią, że w Polsce cokolwiek aktywnie robi w sieci około 4 proc. ludzi; nawet jeśli weźmiemy pod uwagę najgłupsze zdjęcia wrzucane na kwejka. Ale na wsi to już jest promil. I to jest arcydziwne, bo polskie wsie obfitują w rozmaite przedsięwzięcia kulturalne, typu chóry, zespoły ludowe czy orkiestry dęte. Przechodzi przez nie cała masa ludzi, ale te umiejętności – choćby gry na jakimś instrumencie – nie przekładają się z reguły na twórczość. W mieście odwrotnie. Jest mało ludzi, którzy mają jakieś umiejętności, powiedzmy zdobyte w szkołach muzycznych, ale „produkuje się” wiele. To kwestia wymogów środowiskowych: jeśli nic nie robię, nie udzielam się, nie wrzucam tego na fejsbuka, to mnie nie ma. Na wsi mogę po prostu być, pogadać z innymi pod sklepem.

Te światy się będą rozchodziły?
Tak, bo są w zupełnie innych miejscach. Jedni i drudzy bywają w galeriach handlowych. Ale mieszkańcy wsi bywają tam wyjazdowo i trochę odświętnie, a mieszkańcy miasta zaczynają traktować je jako zło konieczne i uciekają do innych przestrzeni, takich jak Centrum Nauki Kopernik. Jedni właśnie wprowadzają się do galerii handlowych, a drudzy się właśnie z nich wyprowadzają. Te światy się mieszają głównie w ten sposób, że młodzież z prowincji ucieka do dużych miast, żeby się kształcić. I zaraz podlega presjom aspiracyjnym. Lokują swoje gusty wyżej, stają się bardziej wszystkożerni. To w mieście myśli się o tym, w co się ubrać, kiedy się idzie do klubokawiarni, i o jakiej ostatniej, oczywiście hiperniszowej, lekturze tam porozmawiać. To może dobrze, bo stwarza w kulturze ruch, zapotrzebowanie na nowych pisarzy, nowych muzyków. Bez tego rodzącego się snobizmu artyści nie mieliby pracy. Dostrzegam w tym dobre strony. Ale są i złe: nowi mieszczanie traktują kulturę jako zasób różnicujący, jako symbol ich wyższości. Powstają dwa obiegi kultury, które się nie widzą i nie spotykają.

Nigdy?
Czasem się spotykają, w dziwnych okolicznościach. Przy czym zawsze jest to jakiś rodzaj wyzysku albo napięcia. Na przykład grupy rekonstruktorów historycznych, które w większości składają się z osób wykształconych: akademików, pasjonatów historii, studentów. Pieczołowicie odtwarzają bitwę pod Grunwaldem, Radzyminem czy Bzurą. A publiczność rekrutującą się w dużej mierze z klasy ludowej interesuje wyłącznie młócka. Jedni budują skomplikowane dioramy, a drudzy chcą zrobić tylko słitfocię z esesmanem. Jak nie ma mordobicia, to się rekonstrukcyjna publiczność nudzi. Bo jest to publiczność, która w trakcie weekendu chce się naprzeżywać. Oczytani i wykształceni rekonstruktorzy są w dużej mierze konsumowani przez ludzi, którzy niewiele z tego rozumieją i chodzi im tylko o to, czy ktoś spadnie z konia i czy da się ten upadek sfotografować.

Drugi przypadek kontaktu między obiegami kultury to kibice piłkarscy, którzy nie mając specjalnej tego świadomości, robią szoł dla osób kupujących na stadiony droższe bilety. Ruch kibicowski jest rodzajem kontentu do skonsumowania przez wielkomieszczan, którzy, mając do wyboru nieciekawy na ogół mecz w polskiej Ekstraklasie i żyletę, która wykonuje malowniczy performance, wybierają żyletę. Żyleta tymczasem wcale nie przygotowuje przedstawienia za pieniądze, tylko ważny dla nich z powodów ideologicznych parareligijny spektakl, precyzyjnie odegrany.

Wielkie miasta oszalały na punkcie kultury kulinarnej. Jedzenie, jego jakość są coraz ważniejsze. Może to jest płaszczyzna spotkania: miejscy konsumenci i ekoproducenci?
Faktycznie, na Festiwal Smaku w Grucznie przybywają tłumy niespotykane na innych festiwalach, może poza Woodstokiem. Sprzedaje się tam wyrafinowane produkty, których nie ma w supermarketach. Ale gdy pogadać z ich producentami, to okazuje się, że są to w dużej części miejscy okupanci z wyższym wykształceniem, którzy przenieśli się na wieś albo pod miasto. Więc trochę to wygląda tak, że przy aktywności związanej z ekojedzeniem, z jego promocją, z łączeniem ekoproducentów żywności w sieci, ludzie wielkomiejscy spotykają się na wsi z innymi wielkomiejskimi.

Prawdziwe spotkania miasta z tzw. prowincją bywają raczej traumatyczne. Przez brak kontaktu między obiegami kultury na dole narasta agresja. A góra się dziwi, że 11 listopada przyjeżdża do miasta kilkanaście tysięcy wściekłych, którzy nie mają dostępu do kultury, nawet w najbardziej konsumenckim wydaniu. To nie są nawet klienci galerii handlowych. W żadnej przestrzeni ich nie chcą. Zaczyna to przypominać strukturę społeczną miast brytyjskich, gdzie doszło do erupcji i zapłonęły samochody. Niestety, kultura staje się coraz bardziej czynnikiem, który dzieli, a nie łączy.

rozmawiała Joanna Podgórska

***

Prof. dr hab. Tomasz Szlendak jest dyrektorem Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i członkiem Komitetu Polityki Naukowej przy Ministrze Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Bada m.in. obyczaje, style życia i przemiany w kulturze.

Niezbędnik Inteligenta „Miasta i ludzie” (100086) z dnia 03.11.2014; Miejskie wybory; s. 66
Oryginalny tytuł tekstu: "Terror kultury"
Reklama
Reklama