Wiosna 1993 r. to był w kraju czas patriotyczno-religijnych uniesień i działań. Jan Paweł II jako pierwszy rodak otrzymał Order Orła Białego, a Polskę odwiedziła Matka Teresa z Kalkuty. Chwilę później parafowano konkordat między III RP a Watykanem. Na sztandary Wojska Polskiego oficjalnie wprowadzono dewizę „Bóg, Honor, Ojczyzna”, utworzono też Muzeum Katyńskie. Tymczasem na Krakowskim Przedmieściu w siedzibie artystycznej uczelni swoje dyplomy niemal równocześnie obronili studenci, którzy już wkrótce mieli stać się dla jednych godnymi podziwu rewolucjonistami polskiej sztuki, a dla innych – złem wcielonym. To Jacek Markiewicz, Paweł Althamer, Jacek Adamas, Andrzej Karaś, no i Katarzyna Kozyra. A za ich plecami już się czaił Artur Żmijewski.
Trwają spory, kto pierwszy przypisał ich działaniom artystycznym miano „sztuki krytycznej”. Wokół tego terminu zapanował zresztą pewien chaos, bo używano go już wcześniej w odniesieniu do artystów często o pokolenie starszych i w aspekcie kontestowania przez nich systemów totalitarnych i fundamentów socjalistycznego państwa. Myślę tu o takich twórcach, jak Józef Robakowski, Zofia Kulik czy Krzysztof Wodiczko. Wówczas chodziło o wskazanie na pewne postawy artystyczne, które łączyło kwestionowanie status quo. Bardzo trafnie określiła to Izabela Kowalczyk, pisząc, iż sztuka krytyczna „ukazuje problematyczność tego, co uchodzi za oczywiste”.
W latach 90. określenie to przywiązano zaś do konkretnej, powstałej na początku dekady formacji pokoleniowej artystów mających podobny cel: stawiać znak zapytania przy różnych aspektach życia, jak socjalizacja, sprawowanie władzy, role społeczne, seksualność, mechanizmy mass mediów itd. Jej trzon stanowili wymienieni już absolwenci warszawskiej ASP, w zdecydowanej większości wchodzący w dorosły świat sztuki z pracowni prof.