Skąpo i nie o czasie. Polityczni wychodźcy w XIX w., głównie mężczyźni ze średniej lub drobnej szlachty, często młodzi, byli siłą rzeczy nieobeznani z odmiennym stylem życia i inną niż rodzima kulturą kulinarną. Stąd już podczas podróży do miejsca przeznaczenia cudzoziemskie potrawy, które przyszło im jeść, traktowali jako dodatkowe uprzykrzenie uchodźczej niedoli. I tak ryby w Czechach nie smakowały, bo nie skrobano ich przed smażeniem. Pruskie potrawy – wymienia historyczka Małgorzata Karpińska w opracowaniu „Kapustnik versus ostrygi. Kulinarne tęsknoty emigrantów polistopadowych” – jak na polski gust, były za słodkie. Alzacka kawa serwowana w „głębokich talerzach” (miseczkach zwanych boule) nijak się miała do przyrządzanego z pietyzmem naparu pitego w „z porcelany saskiej złotej filiżance”. We Francji, gdzie osiadła większość uchodźców, obiady jadano zbyt późno, a wydawane porcje zdawały się skąpe ludziom przywykłym do obficie zastawionych stołów. Z trudem akceptowali spożywanie na śniadanie nabiału zamiast opisywanych w „Panu Tadeuszu” „półgęsków tłustych, kumpi [szynki wieprzowe wędzone], skrzydlików ozoru [ozór wędzony pokrojony na cienkie plasterki] czy zrazów z kaszą”. No i zielenina! Sałaty jako odrębne danie w wielu budziły odruch anegdotycznego szlachcica, który uciekł z Italii, bo obawiał się, że skoro latem dają trawę, to zimą postawią na stół siano.
Zupa symbolem ojczyzny. Patrząc z tej perspektywy, sprawa wyżywienia na obczyźnie okazała się dla wychodźców problemem niełatwym. Kuchnia rodzima rosła do rangi symbolu ojczyzny. Symbolu do tego stopnia, że na przyjęciach w polskim gronie serwowano dwie zupy do wyboru: czerwony barszcz i rosół, których barwy miały nawiązywać do narodowych (barszcz biały, uważany za plebejski, nieczęsto w tych kręgach jadano, więc zastępowano go szlachetniejszym rosołem).