Pomocnik Historyczny

Kwiaty polskie

Powroty polskich twórców z emigracji

Julian Tuwim z żoną Stefanią na Rynku odbudowywanego Starego Miasta, Warszawa, lipiec 1953 r. Julian Tuwim z żoną Stefanią na Rynku odbudowywanego Starego Miasta, Warszawa, lipiec 1953 r. PAP
Sławnym pisarzom, którzy po wojnie wracali do kraju, komuniści gotowi byli przychylić nieba, pod warunkiem że przydadzą im splendoru.
Kazimiera Iłłakowiczówna w Domu Weteranów Sceny w Skolimowie, październik 1965 r.Andrzej Szypowski/East News Kazimiera Iłłakowiczówna w Domu Weteranów Sceny w Skolimowie, październik 1965 r.
Ksawery Pruszyński jeszcze w Londynie, przed 1944 r.Narodowe Archiwum Cyfrowe Ksawery Pruszyński jeszcze w Londynie, przed 1944 r.
Antoni Słonimski podpisujący książki, 1957 r.Jan Tymiński/PAP Antoni Słonimski podpisujący książki, 1957 r.
Stanisław Cat-Mackiewicz jako gość Ireny Dziedzic w telewizyjnym „Tele-Echu”.TVP/PAP Stanisław Cat-Mackiewicz jako gość Ireny Dziedzic w telewizyjnym „Tele-Echu”.
Melchior Wańkowicz na balkonie swojego mieszkania, Warszawa, 1966 r.Andrzej Szypowski/East News Melchior Wańkowicz na balkonie swojego mieszkania, Warszawa, 1966 r.

Tekst ukazał się w nowym Pomocniku Historycznym „Za chlebem i nowością”, dostępnymod 25 kwietnia w kioskach i w internetowym sklepie POLITYKI.

***

Julian Tuwim. „Przyjął mnie w ślicznym mieszkaniu na ślicznej ulicy; piękna, miła, różowa, jedwabna żona i mała różowa przybrana córeczka – wszystko śmiało się do mnie. Miał wszystko, czego człowiek w Polsce może zapragnąć” – notowała Kazimiera Iłłakowiczówna pierwsze wrażenia z wizyty u Juliana Tuwima. Jej przedwojenny przyjaciel wrócił do kraju półtora roku wcześniej niż ona. W 1939 r. wyemigrował on przez Rumunię i Włochy do Francji, podobnie jak Jan Lechoń, Antoni Słonimski, Kazimierz Wierzyński. W obliczu kapitulacji Francji Tuwim, Lechoń i Wierzyński popłynęli do Brazylii, gdzie Julian skończył pisać słynne nostalgiczne „Kwiaty polskie”. Ostatecznie wspólnie wyjechali do Nowego Jorku.

Gdy Tuwim schodził w czerwcu 1946 r. z pokładu statku „Śląsk”, uwieczniła ten moment Polska Kronika Filmowa. „»Nie ma większego szczęścia od powrotu do kraju«, to jego pierwsze słowa wypowiedziane na polskiej ziemi” – mówił lektor wzruszonym głosem. Potem wielbiciele wypominali Tuwimowi, że za porzucenie emigracji dostał od władzy mieszkanie w Warszawie na Wiejskiej, willę w Aninie, samochód z szoferem, pielęgniarkę, sekretarkę i pokojówkę. Choć on sam twierdził, że samochód kupił, willę wziął na kredyt, a tabuny otaczającej go służby to bajki. Tak czy inaczej przez pięć lat pobytu w Stanach Zjednoczonych o takich luksusach mógł tylko marzyć.

Z małym zaangażowaniem służył reżimowi pomimo zapewnionych profitów. Wybrał emigrację wewnętrzną i niemal przestał pisać. Nie pomagało, że nawet Bolesław Bierut okazał mu atencję, odwołując egzekucję poety Jerzego Kozarzewskiego i pięciu jego podwładnych z Narodowych Sił Zbrojnych. Kozarzewskiego nie powieszono, ale Tuwim dalej pisał jedynie, gdy mocno go dociśnięto. W sumie władzy udało się wydusić z niego 12 nowych wierszy opiewających Stalina, Bieruta oraz Polskę Ludową. Podobnie wyglądała sytuacja z Władysławem Broniewskim i Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, którzy zamiast tworzyć, pili na umór.

Kazimiera Iłłakowiczówna. Tuwimowi żyło się za granicą o wiele wygodniej niż Kazimierze Iłłakowiczównie, która na osiem lat utknęła w rumuńskim mieście Kluż. Przetrwała, udzielając korepetycji z francuskiego i angielskiego. Potem przez pewien czas wahała się, czy wracać. „Korespondując z Jerzym Stempowskim, krytykiem literackim i eseistą, który po wojnie został w Szwajcarii, wyjaśniała, że zamierza wrócić do kraju, bo wydaje jej się »jakieś nierycerskie nie chcieć dzielić z resztą Polaków tej nowej fazy w życiu Polski«” – opisuje Joanna Frydryszak-Kuciel w biografii „Iłła”. Tymczasem władza ludowa wcale nie paliła się, żeby wpuścić do kraju byłą sekretarkę Józefa Piłsudskiego. Na dokładkę gorliwą katoliczkę. Ktoś taki mógł jedynie sprawiać problemy. Zupełnie odwrotnie niż autor wiersza „Do prostego człowieka”, który już w czasach II Rzeczpospolitej nie ukrywał sympatii dla socjalistycznych idei. Kiedy Tuwim zaczął nalegać, żeby Iłła mogła przyjechać do ojczyzny, polska ambasada w Bukareszcie w listopadzie 1947 r. wydała jej paszport.

W Warszawie Tuwim powitał ją więcej niż serdecznie. „»To jest moja siostra Iłłakowiczówna« – powiedział swojej sekretarce i pożyczył mi własne auto” – wspominała Iłła. Potem było już tylko gorzej. „Jest jednak trochę zaskoczona, że nikt się nią nie interesuje, nie ma dla niej żadnej oferty, że nie otrzymuje znikąd pomocy” – pisze Frydryszak-Kuciel. Poetka nie rozumiała, iż dla władzy ludowej istotna była nie jej twórczość, lecz propagandowa wartość. Chcąc z czegoś żyć, udała się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie pracowała etatowo do września 1939 r., prosić o ponowne zatrudnienie. Sławnego gościa przyjął wiceminister Wiktor Grosz. Gdy usłyszał, czego chce poetka, nie potrafił ukryć zdumienia: „Ależ proszę panią, przecież to już zupełnie inny rząd! Pani pracowała w rządzie sanacyjnym, a to jest rząd socjalistyczny!”.

Na Iłłakowiczównie od razu postawiono krzyżyk. Nie mogła więc znaleźć nie tylko pracy, ale nawet mieszkania w Warszawie. W końcu przeniosła się do Poznania. Tam na wiele lat wynajęła stancję w sześciopokojowym mieszkaniu przy ul. Gajowej u państwa Kafarskich, mających pod opieką siedmioro dzieci. Cenzura zablokowała druk jej utworów, lecz pozwolono tłumaczyć wielkie dzieła literatury rosyjskiej. Podobnie jak w Rumunii udzielała korepetycji.

Ksawery Pruszyński. „Był on pierwszym zdrajcą i śmierć nie może zmienić tego słowa” – pisał przedwojenny skamandryta Jan Lechoń o swym znajomym Ksawerym Pruszyńskim. Sławny reporter, autor znakomitej książki „Droga wiodła przez Narwik”, w 1941 r. pełnił funkcję attaché prasowego polskiej ambasady w Moskwie. Rok później wraz z dyplomatami przeniósł się do Kujbyszewa. Komunizm widziany z bliska jakoś Pruszyńskiego nie przeraził, za to nabrał on przekonania, że po wojnie Polska nieuchronnie znajdzie się pod protektoratem Związku Sowieckiego. Co chodziło mu po głowie, najlepiej oddawała napisana jeszcze w Londynie książka „Margrabia Wielopolski”. Wziął sobie za patrona polityka, który próbował uzyskać dla Polaków autonomię, nawet wbrew im samym, za sprawą współpracy z carem.

Już we wrześniu 1945 r. Pruszyński wsiadł w jeden z pierwszych samolotów lecących z Londynu do Warszawy, czym zaskoczył emigrację. Do kraju wracał nie tylko sławny twórca, nazywany księciem reportażu, ale też dyplomata pracujący dla rządu na uchodźstwie. Nowa władza przyjęła go z otwartymi ramionami, nie bacząc na to, że miał arystokratyczne korzenie, a w czasach II RP był konserwatystą, publikującym w redagowanym przez Jerzego Giedroycia „Buncie Młodych”. Co więcej, obnosił się wówczas z uwielbieniem dla Piłsudskiego. Te wady stawały się nieistotne w zestawieniu z korzyściami propagandowymi. Przyjazd do kraju postaci, która sławę zdobyła jeszcze w okresie międzywojennym, mógł pociągnąć za sobą inne głośne powroty. Co natychmiast legitymizowało nowy porządek.

Okazując wdzięczność, Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej wysłał reportera najpierw na placówkę do Waszyngtonu, potem mianował go przedstawicielem przy ONZ, wreszcie uczynił posłem nadzwyczajnym w Holandii. „Bardzo to smutno pomyśleć i powiedzieć – ale jestem pewny, że to, że był »ministrem pełnomocnym i posłem nadzwyczajnym«, słodziło mu bardzo” – notował Lechoń. Jednocześnie stanowił dla innych przykład, iż z władzą ludową da się dogadać. Co więcej, powrót z emigracji nie musiał wcale skazywać na przebywanie w sowietyzowanym kraju.

W czerwcu 1950 r. reżim stracił księcia reporterów. „W Hadze Pruszyński był należycie obstawiony, kichnąć nie mógł, żeby nie dostało się to do raportu o jego zachowaniu” – opisywał w „Roku myśliwego” Czesław Miłosz. Tymczasem Ksawery, świeżo po rozwodzie, nawiązał romans z Julią Hartwig, pracującą w polskiej ambasadzie w Paryżu. Młoda poetka otrzymała polecenie natychmiastowego powrotu do kraju. Zaskoczony Pruszyński postanowił przybyć na pomoc ukochanej. W Warszawie 13 czerwca 1950 r. Hartwig dostała telegram „Przyjeżdżam o 12. Ksawery”. Nie dotarł. Jadąc samochodem z Hagi, pod Hanowerem zderzył się z ciężarówką. Na emigracji spekulowano, że tym sposobem komuniści zapobiegli spektakularnej ucieczce księcia reportażu na Zachód. „Być może bolszewicy go sprzątnęli. Ale przecież zanim go sprzątnęli, zamordowali miliony innych, miliony Polaków. I mimo to Pruszyński służył im i pisał ku ich chwale i opływał w dostatki przez nich mu dane. Niech go Pan Bóg osądzi!” – wypominał mu Lechoń.

Antoni Słonimski. W przedwojennej ojczyźnie swym językowym mistrzostwem Antoni Słonimski zdobył rzesze gorących wielbicieli, śledzących jego felietony i recenzje publikowane na łamach m.in. „Wiadomości Literackich”. Gdy przeciętna pensja wynosiła ok. 200 zł, on jedynie za skecze do Qui Pro Quo dostawał miesięcznie 2 tys. zł plus honoraria za każdy odczytany osobiście wiersz lub felieton. Na emigracji w Wielkiej Brytanii musiał żyć bez fanów i pieniędzy, a językowa bariera okazywała się nie do pokonania. „Mówiłem po angielsku poprawnie, ale bez finezji. Zdarzało mi się czasem utrzymywać na poziomie nawet w towarzystwie Wellsa, Shawa czy Huxleya, ale były to zawodne i sporadyczne sukcesy” – wspominał.

Kiedy Pruszyński wrócił do Warszawy, Słonimski zaczął dyskretnie dogadywać się z Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej. Ostatecznie wystarał się o posadę przedstawiciela Polski w UNESCO. To gwarantowało mu stały dochód oraz przekonanie, że z komunistami da się porozumieć. Kiedy w sierpniu 1948 r. we Wrocławiu nowa władza zorganizowała Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, poeta zdecydował się nań przyjechać. Przy okazji spotkał się z Tuwimem. Jednak potem wolał wracać do Londynu. W kolejnym roku został tam dyrektorem założonego przez MSZ Instytutu Kultury Polskiej. Komunistyczne władze zapewniły mu utrzymanie do 1951 r., by wreszcie postawić przed wyborem: powrót do ojczyzny lub życie w biedzie. „Gdyby Słonimskiemu dać posadę na owe czasy w wysokości stu funtów, to Słonimski by pewnie został. Ale jest jeszcze drugi powód: brakowało mu czytelników” – zanotował pozostający na emigracji poeta Stanisław Baliński. Pan Antoni, przyparty do muru przez chlebodawców, po latach lawirowania uznał, iż pora wracać.

Gdy zjawił się w Warszawie, dostał luksusowe mieszkanie w rządowej alei Róż i sowite tantiemy za nowe wydania tomików poezji. W owym czasie władza nadal potrzebowała przedwojennych gwiazd jako użytecznego wsparcia dla akcji propagandowych. W maju 1951 r. azyl we Francji dostał Czesław Miłosz. Wówczas Słonimski całkiem dobrze wywiązał się z tego, czego reżim od niego wymagał. „Godzisz w budowę fabryk, uniwersytetów i szpitali, wrogiem jesteś robotników, inteligentów i chłopów” – zaatakował Miłosza na łamach „Trybuny Ludu”. Choć tekstowi brakowało polotu, wzburzył dawnych przyjaciół, którzy zostali na emigracji. Podobnie jak występ w Polskim Radiu, gdy Słonimski przekonywał emigrantów, żeby wracali do ojczyzny. „Cóż za szmata pod pozorami literata” – skomentował w wierszu „Do poety reżymu” Marian Hemar. „To wezwanie (…) budzi wstręt wyjątkowy, celem jego bowiem jest w najlepszym razie zlikwidowanie emigracji jako idei. Ale mogłoby się też skończyć zsyłką zaproszonych przez Słonimskiego frajerów” – dodawał Lechoń.

Stanisław Cat-Mackiewicz. Wbrew zdroworozsądkowym obawom Lechonia w komunistycznej Polsce odwrotnie niż w ZSRR reżim rzadko poddawał twórców brutalnym represjom. Zwłaszcza jeśli byli sławni i okazywali odpowiedni stopień uległości. Ten stan rzeczy nie uszedł uwagi emigrantów. Dawne tuzy polskiej kultury prowadziły skromny żywot. Jan Lechoń, Józef Wittlin, Kazimierz Wierzyński, Melchior Wańkowicz osiedli w USA, Marian Hemar, Mieczysław Grydzewski i Stanisław Cat-Mackiewicz pozostali w Londynie. Nie wiodło się im najlepiej. Odcięcie od ojczyzny oznaczało oderwanie od tych, dla których tworzyli. Co bywało wyjątkowo bolesne.

Po Słonimskim z reżimem po cichu zaczął układać się, chyba najwybitniejszy z eseistów dwudziestolecia, wileński konserwatysta Cat-Mackiewicz. Już w 1947 r. nawiązał przez ambasadę w Londynie kontakt z Jerzym Borejszą, a potem ambasadorem Polski Ludowej w Paryżu Jerzym Putramentem. Tego drugiego znał jeszcze z przedwojennego Wilna. Obaj wpływowi funkcjonariusze przekazali sprawę Cata wyżej. Trafiła na biurko Bieruta, a ten oddał ją Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego (MBP). Od 1949 r. MBP próbowało pozyskać Mackiewicza jako tajnego współpracownika. Nie chciano go w kraju, widząc w roli cennego agenta rozpracowującego środowiska emigracyjne. Cat wówczas zdecydowanie odmówił. Jednak samotność i tęsknota za ojczyzną robiły swoje. „Od dwóch miesięcy nie przyszedł do mnie żaden list prywatny i wstyd mi przed gospodynią, że jestem tak straszliwie opuszczony i osamotniony” – pisał w kwietniu 1955 r. do Michała Pawlikowskiego.

Cztery miesiące później znów napisał list do Putramenta. Czasy się zmieniły, Stalin nie żył, a w PRL zaczynała się polityczna odwilż. Państwo znów potrzebowało powrotu głośnych nazwisk. Tymczasem Stanisław Cat-Mackiewicz przez rok, do czerwca 1955 r., pełnił urząd premiera Rządu na Uchodźstwie. Jego powrót do kraju uderzyłby w środowiska niepodległościowej emigracji. Wkrótce więc pracownik wywiadu rezydujący przy ambasadzie w Londynie Jerzy Klinger rozpoczął negocjowanie z Catem warunków reemigracji. Przy okazji wypłacając mu regularnie kieszonkowe. Ten odwdzięczał się informacjami oraz przekazaniem kopii niewydanej jeszcze książki „Od małego Bergu do wielkiego Bergu”. Stanowiła ona zbiór ciężkich oskarżeń pod adresem polityki kolejnych rządów na uchodźstwie, znakomicie nadając się do akcji propagandowych. Wreszcie 14 czerwca 1956 r. Cat-Mackiewicz przyleciał samolotem z Londynu do Warszawy. Po hucznym powitaniu od razu zorganizowano mu konferencję prasową, którą prowadził redaktor naczelny „Życia Warszawy” Henryk Korotyński. Emigracja ogłosiła Cata-Mackiewicza zdrajcą, lecz nic ponadto nie mogła zrobić.

Melchior Wańkowicz. Dwa lata później, w 1958 r., wrócił do ojczyzny cesarz reportażu Melchior Wańkowicz. Z listów, jakie pisał do żony, wynika, iż kierowała nim podobna motywacja co Słonimskim czy Mackiewiczem. Tęsknił za krajem, dawnym życiem, czytelnikami. W Ameryce ich nie znalazł. „Sądzę, że będę się pchał, póki się da. Atmosfera jednak, która mnie spotyka, jest nie tyle atmosferą hołdu, ile zniecierpliwienia natręctwem” – skarżył się żonie w połowie 1955 r. W innym liście dodawał: „Pamiętaj, że jeśli się nie wydźwigniemy tu, to jedyna możność życia aktywnego pozostaje w kraju”. Kiedy uznał, że wydźwignąć w USA się nie uda, podjął negocjacje z reżimem. Przy czym okazał się negocjatorem lepszym nawet od Słonimskiego. Oprócz standardowego zabezpieczenia socjalnego i obietnicy wydania książek w olbrzymich nakładach Wańkowicz dostał też pozwolenie na zachowanie amerykańskiego obywatelstwa. Dzięki paszportowi USA, nawet powróciwszy w maju 1958 r. do Polski, nadal mógł swobodnie podróżować po świecie. Z czego skwapliwie korzystał.

Rachunek zysków i strat. Sukcesy propagandowe reżimu, osiągane dzięki sławnym reemigrantom, w ogólnym rachunku okazały się krótkotrwałe, za to późniejsze kłopoty przewlekłe. Tuwim odszedł cicho w 1953 r., a Kazimiera Iłłakowiczówna wiodła skromny żywot bez rozgłosu. Natomiast pozostali reemigranci stwarzali władzy mniejsze lub większe kłopoty. Słonimski, gdy tylko poczuł się pewnie, zaczął organizować opozycję w Związku Literatów Polskich (przez krótki czas był nawet jego prezesem). To on ponosił w marcu 1964 r. główną odpowiedzialność za „List 34”, stanowiący protest środowisk twórczych przeciw nasilającej się cenzurze oraz ograniczeniu wydatków na kulturę. Wańkowicz i Cat-Mackiewicz niezależnie od siebie zadbali, aby o „Liście 34” dowiedział się świat, przekazując jego treść wraz z listą sygnatariuszy na Zachód. Wściekły Władysław Gomułka chciał ich wszystkich widzieć za kratami. Skończyło się jednak tak, jak zazwyczaj. Słonimski, po objęciu go zakazem druku, z dumą przyjął funkcję nieformalnego lidera środowisk opozycyjnych, Cat-Mackiewicz zmarł, nim postawiono go przed sądem.

Jedynie Wańkowicza sądzono. Wyrok, jaki zapadł w listopadzie 1964 r., prezentował się całkiem surowo. Jednak 3 lata więzienia szybko skrócono do 1,5 roku, by jednocześnie cesarza reportażu wypuścić do domu. O sprawie zrobiło się głośno, bo w obronie swego obywatela interweniowali Ambasada USA oraz senator Robert F. Kennedy. Tymczasem Wańkowicz uparł się, że chce odbyć karę. Nawet w czasach stalinowskiego terroru tak brutalnie nie represjonowano reemigrantów, którzy byli przedwojennymi gwiazdami. „Nie można w żadnym przypadku dopuścić do wykonania kary wobec Wańkowicza ze względu na jego wiek i stan zdrowia” – brzmiało ostrzeżenie wysłane przez Komitet Warszawski PZPR do naczelnych władz partii. W końcu Gomułka postanowił osobiście porozmawiać z upartym reporterem. Jak opowiadał potem Wańkowicz Andrzejowi Braunowi, bał się, że na powitanie towarzysz Wiesław rzuci w niego kałamarzem. Ku jego zaskoczeniu gawędzili sobie bardzo miło przez dwie godziny. Po czym Wańkowicz zgodził się porzucić myśl o pójściu do więzienia, a w zamian jego książki wróciły do księgarń, zaś nazwisko na szpalty gazet. Dla ludzi został bohaterem. Wszędzie, gdzie się pojawiał, urządzano mu owacje.

Powroty wielkich twórców z emigracji okazywały się trudne, lecz rzadko któryś z nich mówił, iż żałuje. Co nie dziwiło, bo mogli liczyć ze strony reżimu na szczególne traktowanie, nawet jeśli nie spełniali pokładanych w nich nadziei.

***

Tekst ukazał się w nowym Pomocniku Historycznym „Za chlebem i nowością”, dostępnymod 25 kwietnia w kioskach i w internetowym sklepie POLITYKI.

Pomocnik Historyczny „Za chlebem i wolnością” (100132) z dnia 04.06.2018; PRL; s. 68
Oryginalny tytuł tekstu: "Kwiaty polskie"
Reklama
Reklama