Limes rzymskiego cesarstwa został wyznaczony w zachodniej i środkowej Europie przez bieg Renu i Dunaju. Fakt, że późniejsza Polska nie znalazła się w tych granicach, ciąży na polskich dziejach do dzisiaj. Tak samo jak i fakt, że kiedy upadek imperium nie pogrzebał idei byłego cesarstwa jako struktury jednoczącej wspólnotę cywilizacyjną kontynentu, która zrewitalizowała się później w Świętym Cesarstwie Rzymskim (Narodu Niemieckiego), to Polacy znów nie znaleźli się w granicach tej struktury, jak choćby Czesi. Choć tym razem mogło się tak było stać (i niewiele po temu brakowało, bo więzy lenne między Ottonem I a państwem Mieszka istniały). Nie zajmowałoby nas w każdym razie dzisiaj hasło polityczne, a mówiąc zasadniej – polityczny komunał, który stał się narodowym mitem pod nazwą Drang nach Osten (parcia na Wschód).
Zresztą pojawiło się ono w dyskursie publicznym bardzo późno, bo zaledwie przed półtora wiekiem, i tylko spustoszenie, jakiego dokonało w polskich głowach, nie pozwala o tym pamiętać, bo zatruwa je i dzisiaj, sugerując historyczną rzeczywistość, jakiej za nim nie było i nie ma. Ów Drang nach Osten jawi się jako mroczny składnik duszy niemieckiej, budzący się cyklicznie niczym wulkan i zionący agresją na Wschód, w pierwszej kolejności na Polskę. Jego złowrogimi emanacjami mieli być kolejno margrabia Hodon, cesarz Henryk II, Zakon Szpitala NMP Domu Niemieckiego, potem długo, długo nic, aż wreszcie zabulgotało znów w duszy niemieckiej i na Polaków spadły plagi w postaci Fryderyka II, Bismarcka, Hitlera, Adenauera, a w obecnych czasach frau Merkel (ten poczet jest dowolnie wymienny, choć akurat ci protagoniści są jego filarami).
Mechanizmy powstania i funkcjonowania mitu Drang nach Osten są dobrze opisane (wystarczy sięgnąć po 17 tom PBN „Polacy i Niemcy.