„Lokalsi z daleka patrzą i pukają się w głowę”
Życie w himalajskiej bazie
Miasto po horyzont. Mirosław Dąsal, zwany Falco, uczestnik wielu ważnych polskich wypraw, przybył do bazy u podnóży Everestu i swoje wrażenia zapisał w dzienniku pod datą 23 marca 1989 r.: „Już widać pierwsze namioty, to baza amerykańska – jak na Amerykę przystało małe miasteczko bez mała, kolorowe, gwarno, pośrodku wmurowany w lodowiec wysoki słup, z którego zwisają barwne chorągiewki w cztery strony świata. Dalej baza nowozelandzka, też z flagami i chorągwiami. A gdzie jest nasza? A, jest, stoi niczym ubogi krewny przy tamtych kilku namiotach i tyle”.
Trzy dekady później zmieniło się tyle, że miasteczko stało się miastem. Podczas jednej z wypraw himalaista Rafał Fronia, młodszy od Falco o pokolenie, zanotował w dzienniku, też pod Everestem: „Baza. Nie, nie baza. Miasto. Kolorowe, żółte, czerwone, niebieskie, błyszczące w słońcu kopułki namiotów. Po horyzont. Jakby ktoś wysypał na ziemi Drogę Mleczną, ale zamiast gwiazd spoczęły tam różnokolorowe lentilki. Rozsypały się wszędzie. Od zboczy Pumori po podnóże Dachu Świata i dalej, w głąb moreny, aż za punkt, gdzie mogę sięgnąć wzrokiem”.
Życie w bazie himalajskiej to długie dni, podczas których sporo jest do zrobienia. Zakładanie lin poręczowych na ścianach, przygotowywanie i wnoszenie sprzętu, gotowanie, czasochłonne komunikowanie się ze światem, pisanie blogów, dzienników, rozmowy z dziennikarzami, sprzątanie i mycie w lodowatych strumieniach. Czas wypełnia także trudna do zniesienia, niekończącą się nuda.
Rano: rozgrzewka i toaleta. „Gdy zasypiałem, było -10 st. w namiocie, a gdy się budziłem, dam głowę, że dwa razy mniej” – zanotował po pierwszym dniu w BC, czyli base camp pod Everestem, Rafał Fronia.