Podanie o samochód. „Szanowny Panie Ministrze! Mam pięćdziesiąt lat, jestem sierotą i jeszcze nigdy nie miałem samochodu”– napisał w podaniu Jeremi Przybora. Był 1969 r., zaś adresatem listu był minister przemysłu ciężkiego. Wbrew pozorom to nie cytat ze scenariusza Kabaretu Starszych Panów, artysta naprawdę prosił o przydział samochodu. Nie jakiegoś specjalnego. Jakiegokolwiek. W tamtych czasach o tym, czy konkretny obywatel zasługuje, by jeździć nowym, własnym autem, decydowali ministrowie. Trzeba było mieć ku temu poważne powody i odpowiednio je uzasadnić. Przybora jako satyryk postanowił zwrócić na siebie uwagę żartem i, jak pisał po latach, trafił na ministra z poczuciem humoru. Dostał bowiem przydział (zwany talonem, a potem asygnatą) na Skodę 1000 MB, która ze względu na skłonność do nieustannych awarii zwana była Skodą Tysiąca Małych Boleści. Gdy siadał za kierownicą, przechodziła mu ochota do żartów, choć, jak przyznał po latach, nie powinien grymasić, bo w końcu były to własne cztery koła. Jeździć się dało.
Oczywiście talon nie oznaczał prezentu. Za samochód trzeba było zapłacić urzędową – i to niemałą – cenę. Były to jednak pieniądze dobrze zainwestowane. Osoba kupująca przydziałową Skodę, Wartburga, Fiata 125 czy jakikolwiek inny pojazd mogła być pewna, że po czterech latach (o kolejny przydział nie można było się ubiegać wcześniej) sprzeda wóz (na giełdzie albo z ogłoszenia) przynajmniej za taką cenę, jaką zapłaciła w kasie Motozbytu (państwowego przedsiębiorstwa zajmującego się sprzedażą i obsługą aut, w 1974 r. przemianowanego na Polmozbyt). W socjalistycznej gospodarce niedoborów podwójna wartość każdego towaru – oficjalna i nieoficjalna, wolnorynkowa – była rzeczą normalną. A samochody, przez cały okres PRL, były dobrami wyjątkowo deficytowymi i zawsze reglamentowanymi.