Na progu Polski. Był rok 2000. Przyjechałem do Polski po raz pierwszy – jako student Wydziału Historii na Uniwersytecie w Chersoniu, mieście na południu Ukrainy. Ponieważ przed wyjazdem usiłowaliśmy uczyć się polskiego w ramach zajęć dodatkowych (prowadziła je historyczka, która mieszkała kiedyś z Polką w akademiku), w podróż kupiłem sobie dwie książki. Pierwsza, Wojciecha Materskiego, nosiła tytuł „Tarcza Europy. Stosunki polsko-sowieckie 1918–39”. No ładnie, pomyślałem sobie, za kogo ci Polacy się mają? Druga, „O Polsce i Polakach” Zdzisława Zakrzewskiego, miała w rogu okładki adnotację: „To powinien przeczytać każdy młody Polak”. Autor napisał ją w Kalifornii w 1995 r. Zainteresował mnie ten dopisek, a ponadto sama okładka, na której biały orzeł z rozczapierzonymi pazurami i w złotej koronie leci nad Wilnem, Warszawą i Lwowem. Cóż za bezczelność, pomyślałem. Jesienią 2001 r. zostałem doktorantem Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Zacząłem widywać Polaków z bliska.
Od multi do mono. 2 kwietnia 2005 r. w całej Polsce przez całą noc biły dzwony. „A wie pan, kto to papież?” – zapytała mnie gospodyni domu, w którego suterenie mieszkałem przez ostatni rok studiów doktoranckich. Tak mnie zamurowało, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Po chwili zrozumiałem: ona po prostu ma zubożałą wiedzę o nas, ludziach ze Wschodu. Wiemy o was o wiele więcej niż wy o nas! Wyjaśnieniem jest tu genialna wypowiedź Jacka Kuronia: „My jesteśmy Ukraińcami wobec Niemców, a Niemcami wobec Ukraińców”. Było to powiedziane w nieco innym kontekście – przewinień i możliwości wyjaśnienia grzechów przeszłości – jednak to, co najistotniejsze, pozostaje niezmienne: większa potęga bardziej ciekawi mniejszą, dla tej mniejszej natomiast znajdzie się ktoś, kto uważa ją za większą.