Kiedy syn i następca Elżbiety II, Karol III, napisał w oficjalnym oświadczeniu: „Wiem, że jej strata będzie głęboko odczuwana w całym kraju, Królestwach i Wspólnocie Narodów, a także przez niezliczoną liczbę ludzi na całym świecie”, nie kierował się tylko kurtuazją i nie przesadzał. Nigdy w historii współczesnych mediów jedna kobieta nie zdominowała w ten sposób wszystkich niemal wiadomości, nagłówków i okładek prasowych.
Ona sama, zapytana kiedyś o receptę na skuteczne przywództwo, odpowiedziała: „Nie znam żadnej formuły sukcesu”. Panowała nieprzerwanie 70 lat od 6 lutego 1952 r. (koronowana 2 czerwca 1953 r.). Dłużej od niej na tronie zasiadał tylko Ludwik XIV, Król Słońce, który władał Francją 72 lata i 110 dni. Francuski monarcha mógł powiedzieć „Francja to ja”. Wydawało się, że Elżbieta II może powiedzieć jedynie „Windsorowie to ja”, bo choć rodzina królewska jest ważna dla wizerunku Wielkiej Brytanii i tożsamości obywateli, realnie ma rangę złocistej ramy ustrojowej. Bez prawdziwej władzy politycznej, bez wpływu na ekonomię.
A jednak śmierć Elżbiety II dobitnie uświadomiła, że ona była Brytanią, a Brytania była nią. I nie w długości rządów tkwi znaczenie jej osoby, lecz w wypracowanym stylu panowania budzącym powszechne uznanie. Ta śmierć zamyka erę przywódców, którzy byli tożsami ze swoimi państwami.
Królowa Elżbieta umiała odróżnić interes i dobro państwa od interesów partii rządzących, które z mandatu demokratycznego zmieniały się u władzy: lewicowych i konserwatywnych. Trzymała dystans, choć miała swoje sympatie polityczne, ogólnie tradycjonalistyczne. Zarazem, wraz z coraz większym bagażem doświadczeń wynikających z pełnienia obowiązków głowy państwa brytyjskiego i zwierzchnika Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, potrafiła dostrzec i uznać, że czasy się zmieniają.