Christyne i Jan są mistrzami logistyki. Nieraz przenosili się z domu do domu, a nawet na inny kontynent. Jednak ta przeprowadzka była jak dotąd najtrudniejsza w ich wspólnej historii. Wielu rzeczy musieli się pozbyć. Zlikwidowanie loftu na Manhattanie, a potem domu na wsi zajęło ponad rok. Jednocześnie powstawał projekt ich warszawskiego mieszkania, a wkrótce ruszyła realizacja. Na tym odcinku czuwała Maria Tyniec, architektka wnętrz i siostra Jana.
– To nie była praca zlecona komuś bliskiemu, co zawsze wiąże się z ryzykiem nieporozumień. My pracowaliśmy i tworzyliśmy razem, nie na cztery, a na sześć rąk – podkreśla Maria. Gdyby Christyne i Jan potrafili usiedzieć na miejscu, chętnie by ich zatrudniła.
Część decyzji podejmowali zdalnie i dopiero siódmy projekt przestrzenny zaspokoił ambicje całej trójki – uwzględniał ograniczenia i gwarantował komfort.
Wszyscy, zarówno mieszkańcy, jak i goście, mieli czuć się dobrze i swobodnie. Zadanie było trudne, mimo że projektujący dobrze znali budynek. Maria sprowadziła się do niego ponad dwadzieścia lat temu. Z sześciu mieszkań w pionie, pięć trafiło w jej ręce, trzy gruntownie przeprojektowała. Tamte realizacje mogłyby się stać materiałem do studium nad różnymi możliwościami wykorzystania takiej samej przestrzeni.
Obie części mieszkania dzieli ściana nośna. Jest jak grobla – nie do ruszenia. Christyne i Jan wiedzieli, że część dzienną chcą mieć od zachodu. Jest tu najwięcej naturalnego światła, a okna wychodzą na dziedziniec od frontu. Z kolei strefę nocną zaplanowali od wschodu, co było wzorcem w architekturze, jeszcze zanim pojawił się modernizm. Tyle że promienie słońca, które pozwalałyby parze wcześnie się budzić, wpadają tu tylko na chwilę, w dodatku przez szczelinę między sąsiednimi budynkami.