Europejczycy swe poczucie dumy narodowej od dawna opierają na pamięci zwycięskich lub przegranych bitew z sąsiadami. Równocześnie ambicją UE jest przerwanie wielowiekowej wendety poprzez akcentowanie europejskiej wspólnoty wartości i empatii wobec sąsiadów. Ten węzeł przeciwstawnych intencji będziemy rozwiązywać latem podczas 600-lecia Grunwaldu. Niemcy już to mają za sobą. Kilka miesięcy temu obchodzili dwutysięczną rocznicę bitwy w Lesie Teutoburskim, w której Germanie w 9 roku n.e. zatrzymali rozszerzenie cesarstwa rzymskiego na Europę Środkową. Wbrew tradycyjnym odruchom refleksja wokół obu tych rocznic może dziś Niemców i Polaków bardziej łączyć niż dzielić, jakkolwiek pamięć tych bitew była w XIX w. szkołą dwóch narodowych egoizmów.
Dla pozbawionych własnego państwa Polaków kult Grunwaldu był cokołem historycznej tożsamości. Obrazowi agresywnego zakonu przeciwstawiali ideę sąsiedzkiej unii i tolerancji wyznaniowej, skoro w wojnie z państwem zakonnym obok rzymskich katolików uczestniczyli także husyci, prawosławni, a nawet muzułmanie. Wzniesiony w 1910 r. w Krakowie pomnik Jagiełły był nie tylko plastrem na polskie rany, ale także zapowiedzią powrotu Polski na europejską scenę.
Z kolei dla Niemców dobijających się pod koniec XIX w. mocarstwowej pozycji w Europie zniszczenie przez Germanów trzech rzymskich legionów było nie tylko symbolem tryumfów nad Francją w 1813 r. i 1870 r., ale także bismarckowskiego Kulturkampfu wymierzonego w rzymskich katolików. Wilhelm I odsłaniając w 1875 r. w Detmold ogromny pomnik Cherusków (plemię germańskie, które walczyło w Lesie Teutoburskim) wyraźnie dawał do zrozumienia, że jest ich następcą...
Równocześnie oba kulty mają dla swych narodów odmienny ciężar właściwy. W Polsce Grunwald był także przez cały XX w.