Po wojnie „spekulant” oznaczał wroga. Prawie tak groźnego jak „reakcjonista” czy „andersowiec”. W oficjalnej prasie przypadła mu bardzo ważna rola kozła ofiarnego, na którego zrzucano winy za wzrost cen, braki na rynku i wszelkie niepowodzenia gospodarcze. W tym sensie był erzacem „Żyda”.
Porównanie do tekstów antysemickich nie jest bezzasadne. Można wręcz odnieść wrażenie, że „spekulant” to ciągle „Żyd”, choć pozbawiony semickich rysów, rekwizytów, sposobu zachowania i mówienia. Podobnie jak on nie posiadał cech ludzkich – był zwykle przedstawiany jako bezpłciowy handlarz dążący po cichu, w zmowie z innymi do zniweczenia zbiorowego wysiłku odbudowy. Podobnie jak „Żyd” zagrażał: destabilizował rynek, wywoływał panikę, demoralizował. Porównywalny był również język nagonki. Widać to, zwłaszcza gdy prasa posługiwała się resentymentem piętnując „spekulantów” za ich „bogactwo”. Przekaz brzmiał: spekulanci to krwiopijcy bogacący się naszym kosztem.
Co jest charakterystyczne, ta część obrazu nie kłóciła się z przedstawieniami „spekulantów” jako żyjących i handlujących w brudzie. W Radomiu w styczniu 1946 r. w „Dzienniku Powszechnym” pisano: „Wciąż jeszcze panoszy się zakorzeniony w czasie okupacji handel pokątny, sprzedawanie pieczywa i wędlin w koszykach, torbach, na ulicy, w bramach, na targach w warunkach urągających najprymitywniejszym zasadom higieny – w kurzu, w brudzie, wprost w rynsztokach”. Dziennikarka „Dziennika Bałtyckiego” pisała: „Gdynię oblazło wprost robactwo różnych podejrzanych spekulantów i rozhandlowanych paniusieczek bez najmniejszych kupieckich kwalifikacji, którzy w błyskawicznym tempie chcieliby powetować sobie wszelkie straty wojenne i także »zrobić« miliony tu na niciach, zapałkach, papierosach, boczku, szabrowanych prześcieradłach itd.