Sprawa kolonistów ożywa po latach, gdy Łukasz Szczepańczyk, do niedawna zarobkowo w Szwajcarii, obecnie dbający o promocję miasta 30-latek, ogląda film dokumentalny. Mignął w TVP Kultura i przeszedł prawie bez echa. Ten film, rozumie Łukasz, to perła: dokumentalne kino domowe, z rzadka tylko uprawiane w Polsce. Zwłaszcza w czasie wojny nie dokumentuje się często codziennego życia cywilów.
Film opowiada o życiu dziecięcej kolonii w Stoczku. Kręcili go żołnierze z armii Berlinga między 1944 a 1945 r. Zjawili się w mieście wysłużonym Willisem ze statywem, akumulatorem i zdobyczną kamerą niemiecką. Interesowały ich warszawskie dzieci oraz ich opiekunowie: Irena i Tadeusz Byrscy, przedwojenni aktorzy, wychowankowie wileńskiej Reduty, współpracownicy Juliusza Osterwy i Aleksandra Zelwerowicza. W Stoczku prowadzili z dziećmi teatr. Właśnie wystawili „Pastorałkę” oraz III akt „Wesela”. Oprócz kolonijnego życia w tle widać powojenny Stoczek. Zgodnie z wymogami raczej radosny. Na targu sprzedaje się już żywe prosiaki, według lektora znak Polski niewojennej. Ale „nie dla dzieci te frykasy”, komentuje lektor, wzbudzając niepokój postronnego widza.
A już znacznie bardziej niepokoją Łukasza ostatnie sceny filmu. Jest wczesne lato 1945 r., po niektóre dzieci zgłosili się stęsknieni rodzice. Tyle że większość się na nich nie doczekała... Starsze dziewczyny na pierwszym planie szepczą między sobą, że miasto ma już dosyć łożenia na sieroty. Szkoła będzie potrzebna stoczkowianom. „Gdzie będzie teraz nasz dom?” – pyta dramatycznie lektor. A kamera odprowadza dzieci wychodzące z miasta w stronę zachodzącego słońca.