Styczniowa tragedia włoskiego wycieczkowca „Costa Concordia” była czołówkowym tematem w mediach, a okrzyk „jazda na pokład!” ma szanse wejść do międzynarodowego słownika. Znacznie mniej uwagi przykuł kontenerowiec „Rena”, który w październiku 2011 r. osiadł na mieliźnie u wybrzeży Nowej Zelandii. Wydawałoby się, że te dwa rodzaje statków nie mają ze sobą nic wspólnego. Tymczasem łączy je sporo.
Jeszcze pół wieku temu większość miast portowych wyglądała podobnie jak pod koniec XIX w. Wzdłuż nabrzeży ciągnęły się z jednej strony pirsy, przy których cumowały statki, z drugiej – dźwigi, magazyny, chłodnie, bocznice kolejowe i dworce obsługujące ruch pasażerski (w dekadzie przed I wojną północny Atlantyk przekraczało corocznie ponad milion ludzi!). Do portów przylegały niekoniecznie najlepsze dzielnice miasta, w których lokowały się biura maklerskie, knajpy, burdele. Tu mieszkali mniej zamożni pracownicy portu i związanych z nim gałęzi usług i przemysłu. Niemałą część z nich stanowili dokerzy (np. jeszcze na początku lat 50. XX w. było ich w Londynie lub Nowym Jorku ponad 50 tys.). Nic dziwnego, przeładunek każdego statku wymagał ludzkiego wysiłku i trwał zazwyczaj kilka dni. Marynarze mogli się zabawić, dokerzy mieli pracę, ale kiedy wkrótce po II wojnie światowej międzynarodowy handel nabrał rozpędu, właśnie to ogniwo morskiego łańcucha zaczęło sprawiać coraz większe kłopoty.
Tradycyjne metody przeładunku generowały wysokie koszty, drogie były również dowozy/wywozy towarów z/do portów, składowanie i ubezpieczenie. Koszty transportu, sięgające 25 proc. wartości niektórych towarów, czyniły międzynarodowy obrót nimi mało opłacalnym. W rezultacie, w 1960 r. handel zagraniczny USA był relatywnie mniejszy niż w kryzysowym 1930 r.