Historia

Filozof w stanie natury

Jan Jakub Rousseau - filozof w stanie natury

To pani de Warens potrafiła sprawić, aby Rousseau, ten leniwy student i krnąbrny czeladnik, przepoczwarzył się w erudytę i muzyka. To pani de Warens potrafiła sprawić, aby Rousseau, ten leniwy student i krnąbrny czeladnik, przepoczwarzył się w erudytę i muzyka. Leemage / East News
300 lat temu przyszedł na świat jeden z najbardziej wpływowych myślicieli czasów nowożytnych. Jan Jakub Rousseau to osobowość pełna sprzeczności, filozof chętnie przywoływany i często opacznie rozumiany.
Rousseau był uważany za bardzo przystojnego mężczyznę. Pierwsze poznały się na nim panie prowadzące paryskie salony.Mary Evans Picture Library/East News Rousseau był uważany za bardzo przystojnego mężczyznę. Pierwsze poznały się na nim panie prowadzące paryskie salony.

Jan Jakub urodził się 28 czerwca 1712 r. w rodzinie genewskiego zegarmistrza. Matka zmarła w połogu; starszy brat, oddany przez krewkiego ojca do zakładu poprawczego, zniknął szybko z życia rodziny. Kiedy przyszły filozof miał 10 lat, ojciec wyprowadził się z Genewy, uciekając przed konsekwencjami wywołanej przez siebie awantury. Chłopcem zajęli się krewni ze strony matki, a tych szybko rozczarował: oddany na praktykę do kancelisty okazał się krnąbrny i leniwy, umieszczony jako uczeń w zakładzie grawera sprawował się jeszcze gorzej. Kiedy pewnego wieczoru, wracając z wycieczki, zastał bramy miasta już zamknięte na noc, postanowił ruszyć w świat. Miał niespełna 16 lat.

Pierwszy etap wędrówki wiódł pod dach katolickiego księdza, który zaoferował młodzieńcowi posiłek, nocleg i list polecający do znajomej, pani de Warens, mieszkającej tuż za granicą sabaudzką. Ta okazała się uroczą młodą kobietą, która bez większego trudu namówiła chłopaka do wyjazdu do Turynu, gdzie w specjalnym zakładzie przygotowywano chętnych do przyjęcia wiary rzymskokatolickiej. Jan Jakub dokonał tam konwersji z kalwinizmu, po czym zaczął samodzielne życie. Przez półtora roku służył jako lokaj, w najlepszym wypadku sekretarz w szlacheckich domach. Chlebodawcy nie byli zeń zadowoleni. Z wzajemnością. Korzystając z pierwszej okazji, wrócił do domu pani de Warens.

Był w niej zakochany pierwszą miłością wrażliwego szesnastolatka; nie chciał wiedzieć nic o jej mężu, porzuconym wraz z poczynionymi przez nią długami i protestancką religią, o jej aktualnych amantach i dziwnych źródłach utrzymania (brała pieniądze od króla Sardynii za przekonywanie „heretyków” do przyjęcia katolicyzmu, a od króla Francji za przekazywanie tajnych informacji). Ale co, oprócz uwielbienia, mógł zaoferować wyrostek bez grosza przy duszy inteligentnej, świadomej swej atrakcyjności trzydziestolatce? Próbowała się go pozbyć. Namówiła go do wstąpienia do seminarium, ale okazał się złym studentem. Załatwiła mu lekcje muzyki u znajomego organisty: tu Jan Jakub robił szybkie postępy. Kiedy jednak organista, skonfliktowany z parafią, postanowił umknąć do Francji – kazała młodzieńcowi towarzyszyć mu.

Przerażony atakiem epilepsji muzyka, Rousseau uciekł od niego. I spędził kolejny rok na włóczędze po Szwajcarii i Francji, próbując zarabiać jak umiał – ale wciąż umiał tyle co nic; rozczarowany złą passą, odszukał panią de Warens. Tym razem został na niemal 10 lat u kobiety, którą zwał mamą, nawet gdy zostali kochankami. I która potrafiła sprawić, aby Rousseau, ten leniwy student i krnąbrny czeladnik, przepoczwarzył się w erudytę i muzyka.

Romans się skończył; Rousseau ruszył do Francji, aby zarabiać na życie jako nauczyciel w bogatych domach. W 1742 r. przybył do Paryża, aby przedstawić Akademii swój wynalazek: system zapisywania muzyki alternatywny wobec nutowego. Akademicy uznali rzecz za niepotrzebną. Lepiej potraktowały przystojnego muzyka panie prowadzące paryskie salony. Jedna z nich postarała się nawet załatwić mu posadę sekretarza francuskiej ambasady w Wenecji. Nie zaskarbiła sobie tym niczyjej wdzięczności. Po niespełna roku pracy ambasador zwolnił Rousseau, zarzucając mu lenistwo i zarozumialstwo. Rousseau zaś uważał, że tracił w ambasadzie czas: taka posadka nie była miejscem, gdzie mógłby dowieść, że jest wart więcej, niż utytułowane towarzystwo sądziło. Do tego jednak trzydziestokilkuletni plebejusz, którego całym dorobkiem było kilka przyjemnych utworów muzycznych, potrzebował nadzwyczajnej okazji.

Nadarzyła się: poznał Diderota, który właśnie poszukiwał współpracowników do nadzwyczajnego przedsięwzięcia, jakim miało być wydanie wielkiej „Encyklopedii”. W styczniu 1746 r. redaktor Diderot otrzymał zezwolenie na publikację i powierzył Rousseau hasła dotyczące muzyki. Ale nie tylko: w tomie piątym, wydrukowanym w 1755 r., zamieścił Jan Jakub hasło „Ekonomia polityczna”. A w nim – idee, którym pozostanie wierny przez całe życie, choćby ceną wyrażenia ich na piśmie było palenie jego książek decyzją władz. Kluczową z nich była myśl, że źródłem wszelkiej prawowitej władzy politycznej jest wyłącznie wola ludu.

Do tego czasu był już dość znany jako autor kontrowersyjnych wypowiedzi na podobne tematy. W 1750 r. uzyskał nagrodę Akademii w Dijon, na konkursowe pytanie: „Czy odrodzenie nauk i sztuk przyczyniło się do naprawy obyczajów?” odpowiadając: Nie. Erudyta i kompozytor odsądził w swej rozprawie sztuki i nauki od czci i wiary, porównując ascetycznych spartańskich patriotów do zdemoralizowanych kulturalnych Ateńczyków i dowodząc praktycznej bezużyteczności nauk podstawowych. I ubolewając, że do nierówności urodzenia i majątku rozwój kultury dodaje kolejną – przecież jedni są utalentowani, inni nie. Tymczasem dla Rousseau równość była wartością wyjątkowo ważną, czemu dał wyraz w kolejnym konkursowym eseju „Jakie jest pochodzenie nierówności między ludźmi i czy prawo naturalne na nie pozwala?”. To w nim czytamy, iż gdyby u zarania cywilizacji „tego, kto pierwszy ogrodził kawałek ziemi, powiedział »to moje« i znalazł ludzi dość naiwnych, by mu uwierzyć” od razu nazwać oszustem, przypominając, że ziemia nie należy do nikogo, a jej płody do wszystkich – ludzkość uniknęłaby niezliczonych zbrodni i nędzy. Ten słynny fragment cytuje się do dziś, zwykle wyrwany z kontekstu, a przecież kilka stron wcześniej napisał Rousseau także, że nikt nie uprawiałby roli, gdyby jej nie podzielono.

Tego eseju Akademia w Dijon nie nagrodziła. Nie było to już zresztą takie ważne, Rousseau był znany, zaczęto w końcu wykonywać jego utwory muzyczne. Ale jeśli Rousseau zgrabnie komponował, było coś, co umiał robić jeszcze lepiej: pisać. W 1761 r. opublikował powieść „Nowa Heloiza”. A zaraz potem traktat o wychowaniu dzieci „Emil”.

Wpływu, jaki wywarł Rousseau na europejskie społeczeństwo, nie da się przecenić. W wieku Oświecenia francuskie damy oddają swe noworodki mamkom, a następnie niańkom i guwernerom, śmiertelność dzieci jest zastraszająca, emocjonalna więź dziecka z rodzicami – rzadka. Rousseau przekonuje Francuzki, że nie ma nic naturalniejszego niż karmienie piersią, niż fizyczna bliskość matki i dziecka, niż czułość i wyrozumiałość dla malucha, któremu należy pozwolić na zabawę, beztroskę i spontaniczność, zanim pochłonie go społeczeństwo ze swymi idiotycznymi konwenansami i wyrachowaniem.

O tych konwenansach miał wiele do powiedzenia w „Nowej Heloizie” – powieści o namiętności panienki z dobrego domu i jej prywatnego nauczyciela, która się oczywiście nie może skończyć happy endem, czyli ślubem szlachcianki z niebogatym i nisko urodzonym ukochanym. Naturalność w opozycji do przerafinowanej kultury społeczeństwa, w którym tzw. urodzenie i dobra materialne okazują się ważniejsze niż zalety serca i umysłu – to się sprzedawało doskonale. Zwłaszcza w połączeniu z paroma pikantnymi detalami oraz budującym portretem dobrych państwa dbających o wieśniaków i duchowo odrodzonej kobiety, odkupującej grzech poświęceniem swego życia dla syna.

„Nowa Heloiza” była największym bestsellerem owych czasów, przedmiotem szaleńczych zachwytów, dyskusji i podziwu. Ze swoim sprzecznym wewnętrznie przesłaniem, gloryfikującym równocześnie zakazaną konwenansem namiętność i gotowość do poświęceń dla rodziny, utorowała drogę całkiem nowemu spojrzeniu na stosunki między jednostkami: rozpoczynała sentymentalizm w literaturze, więcej – zapowiadała szaleństwa romantyzmu.

Ale Rousseau został też bożyszczem pokolenia młodych, którzy wierzyli w rozum bardziej niż w uczucie i którzy gotowi byli poświęcić swe życie osobiste, aby zbudować nowy świat: niemal jednocześnie z „Emilem”, w 1762 r. wydał „Umowę społeczną” – niewielką książeczkę, w której zawarł owo słynne zdanie: „Człowiek rodzi się wolny, a wszędzie jest w kajdanach!”. Książeczkę, która uczyniła zeń idola rewolucjonistów z Robespierre’em na czele – bo żaden inny tekst tak wspaniale nie obala koncepcji dziedzicznej władzy, żaden tak olśniewająco nie wykazuje, że jedynym źródłem władzy i prawa jest wola ludu, żaden tak prosto nie przekonuje, iż rzeczywistość monarchii absolutnej jest rzeczywistością sztuczną i niesprawiedliwą, zaprzeczeniem celów, dla których ludzie u zarania dziejów łączyć się poczęli w społeczności.

Myśli, które Rousseau w „Umowie społecznej” wyłożył, w większości oryginalne nie były – jego dług intelektualny wobec Johna Locke’a i Monteskiusza jest nie do spłacenia, ale to on miał zostać prorokiem tych, co postanowili zbudować nowy wspaniały świat. Locke i Monteskiusz byli głębokimi myślicielami o dobrych piórach – Rousseau był genialnym pisarzem, zdolnym przedstawić radykalne idee w sposób tak prosty, tak fenomenalnie dobitny, że oszołomiony siłą i urodą jego stylu czytelnik te idee bierze za oczywistość, za prawdę absolutną, która domaga się wcielenia.

Przeciwnicy rewolucji francuskiej obwiniali o jej wybuch wywrotowe teksty Rousseau i innych pisarzy czasów Oświecenia – i tu się mylili. „Umowy społecznej” prawie nikt przed 1790 r. nie czytał. Ale Rousseau i bez niej był już wystarczająco sławny, aby przez długie lata żyć na koszt możnych, chętnych do goszczenia znamienitego pisarza w swoich rezydencjach. Rousseau przyjmował co lepsze zaproszenia, uświadamiając od razu mecenasów, jak nisko z ich strony byłoby sądzić, że zobowiązują go tym do jakiejkolwiek wdzięczności – i wyobrażać sobie, że można go kupić!

Arystokracja i bogacze drogo zapłacili geniuszowi za te lata, kiedy musiał im służyć jako lokaj czy nauczyciel. Dobroczyńcy niemal przepraszali za swe oferty, a i tak Rousseau w końcu uznawał ich za wyrachowanych łajdaków. Rozstawał się w gniewie z kolejnymi możnymi opiekunami, tak jak poróżnił się z Diderotem i środowiskiem „Encyklopedii” przekonany, że go wykorzystali. Odpychał kolejnych przyjaciół. Zaproszony przez angielskiego filozofa Davida Hume’a do Anglii, poprosił rząd o ochronę, węsząc międzynarodowy spisek przeciwko sobie. Przyjaciel ludzkości, jak go później nazwano, w każdym człowieku upatrywał osobistego wroga. W życzliwych gestach doszukiwał się oszustwa, a w darach pułapek.

Było jeszcze gorzej, gdy dawni przyjaciele tracili cierpliwość: oto Wolter ujawnił publicznie, że Rousseau, ten piewca czułej miłości do dzieci, własnych pięcioro oddał zaraz po urodzeniu do przytułku, gdzie większość niemowląt umierała w ciągu pierwszego roku pobytu. Rousseau poczuł się tą nielojalnością naprawdę dotknięty i zaczął tłumaczyć, że dla dzieci lepszy byłby przytułek niż wychowanie z udziałem zdemoralizowanej rodziny ich matki. Matką była prosta szwaczka imieniem Teresa, z którą Rousseau żył od 1745 r. (poślubił ją dopiero w 1768 r., zresztą był to tylko gest – do tego czasu porzucił był katolicyzm, a małżeństwa niekatolików były w świetle francuskiego prawa nieważne). Był z nią do końca życia, ale traktował jak służącą.

Rousseau, ten piewca miłości przekraczającej bariery stanowe, zakochiwał się tylko w damach, co prowadziło czasem do żenujących sytuacji towarzyskich. Nie uznawano go za godnego roli kochanka kobiet z wyższych sfer; on zaś gardził i wyższymi sferami („Pani klasa, bogaci, odebrali chleb moim dzieciom”, napisał do jednej z nich), i kobietami w ogóle. Chociaż one uwielbiały autora, który tak pięknie pisał o miłości i macierzyństwie. Później działacze rewolucyjni uwielbiali autora tak porywająco piszącego o ludzie i o ludzkości. Ale o ludzie miał Rousseau także niskie mniemanie. Przypisywano mu ideę, iż człowiek z natury jest dobry; nic bardziej mylnego w odniesieniu do paranoika, na starość podejrzewającego praktycznie wszystkich o podłość. A przecież właśnie wtedy otoczony był wręcz uwielbieniem, które po jego śmierci w 1778 r. przeistoczyło się w kult; pielgrzymowano do jego grobu, powtarzano ustępy z dzieł – i nadal nie rozumiano.

Człowiek w stanie natury, taki, jakim go sobie wyobraził Rousseau, wcale nie był dobry. Dopóki nie połączył się z innymi w społeczność, żył samotnie, zaspokajając swe wrodzone potrzeby – jak mógł więc komuś pomagać lub krzywdzić, jak mógł być dobry lub zły? A potem zawiązano społeczeństwo, aby cieszyć się możliwością zaspokajania coraz to bardziej wyrafinowanych potrzeb i ochroną własności – tak właśnie stwierdza w „Umowie społecznej”, ale rewolucjoniści głoszący Równość uznali go za swego idola.

Zawiązano społeczeństwo poprzez umowę, powiada Rousseau. Wspólnota ludzka powstała na mocy umowy równych sobie jednostek, a jakiekolwiek organy władzy są jedynie wykonawcami woli owej wspólnoty, „woli powszechnej”, którą należy odróżniać od sumy woli członków społeczeństwa. Jeśli są oni jednomyślni, oznacza to, że ich głos wyraża ową wolę powszechną, jeśli podzieleni – część obywateli domaga się czegoś sprzecznego z dobrem ogólnym. Wizja społeczności równych według Rousseau może być równie dobrze zrozumiana jako wizja radykalnie demokratyczna co totalitarna; ale rewolucjoniści głoszący Równość i Wolność nie widzieli tej sprzeczności, podobnie jak uznając terror za sposób zapewnienia sielankowej przyszłości ludu.

Co zaś do Braterstwa, to Rousseau był odeń jak najdalszy. Był mizantropem. Był odludkiem, który wolał samotne spacery niż jakiekolwiek towarzystwo. Nienawidził więzów, jakimi pętało go społeczeństwo, konieczności przestrzegania dobrych manier, niewoli konwenansów, więzów oficjalnego małżeństwa, ciężaru zobowiązań łączących się z rolą rodzica. Fenomenalnie uzdolniony i pracowity, był przecież złym uczniem i złym pracownikiem: nikt nie rozumiał, że ta natura nie znosi ograniczeń, alergicznie reaguje na rozkazy, buntuje się przeciwko każdej władzy, od nauczyciela po króla. Rousseau nie znosił ludzi, którzy czegoś od niego żądali: a pierwszym z nich był ojciec, który kochając go, żądał, aby syn swym bezgranicznym oddaniem zrekompensował mu utratę żony.

„Człowiek rodzi się wolny, lecz wszędzie jest w kajdanach”, ogłosił w 50 lat po swych narodzinach i śmierci matki Rousseau, i owo „wszędzie”, interpretowane przez uwiedzionych olśniewającą prozą czytelników jako potępienie monarchii, rozumieć należy dosłownie: wszędzie, gdzie są inni ludzie, są też więzi uczuć i obowiązków pomiędzy nimi, krępujące każdy ruch jednostki. Rousseau głosił ideał wychowania dziecka bez stawiania mu obcych jego naturze ograniczeń, ideał miłości bez prozaicznych zobowiązań, ideał wspólnoty politycznej bez monarchy. Miliony wierzyły, że wskazuje kierunek rewolucji – w wychowaniu, w podejściu do życia społecznego, w polityce. A przecież w jego filozofii człowiek może być autentycznie wolny tylko poza rodziną, społecznością i państwem, w zupełnej samotności. Jeden z największych filozofów społecznych uznał, że odkąd istnieje społeczeństwo, człowiek wolny być nie może.

Polityka 26.2012 (2864) z dnia 27.06.2012; Historia; s. 53
Oryginalny tytuł tekstu: "Filozof w stanie natury"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną