Franciszek z Asyżu nie chciał zakładać zakonu, pragnął tylko naśladować Chrystusa. Totalnie, bezkompromisowo, z żarliwością ewangelicznego fundamentalisty. Ten płomień nie gaśnie. Dziś pod szyldem franciszkańskim gromadzą się nie tylko katolicy łacińscy. Na inspirację św. Franciszkiem powołują się grupy anglikanów, protestantów, ludzie świeccy niezwiązani z żadną konfesją. Przy Narodach Zjednoczonych działa franciszkańska międzynarodówka, mająca status konsultacyjnej organizacji pozarządowej. Działa w myśl wartości franciszkańskich. Są nimi: poszanowanie godności ludzkiej, troska o prawa ubogich, sprawiedliwe gospodarzenie zasobami, ochrona środowiska naturalnego, pokojowe współistnienie narodów.
Sam Franciszek takiego języka oczywiście nie używał. Czy odnalazłby się w naszych czasach, w których kwestia ubóstwa jest sprawą przede wszystkim polityczną, a nie teologiczną? Oddając biednemu swój elegancki płaszcz, robił to w imię nauk Jezusa, a nie w ramach walki klasowej czy sporu neoliberalizmu z alterglobalistami. Ale zapewne byłby dumny, że po ośmiuset latach wspólnota jego imienia skupia 18 tys. mężczyzn i kobiet i obejmuje cały świat. Bez opowieści o Franciszku trudno opowiedzieć Kościół łaciński, duchową historię Zachodu, nie tylko religijną, także artystyczną. W powszechnym odczuciu Franciszek z Asyżu to ktoś, kto był bardzo blisko ideału chrześcijanina. Ludzie wielbią Franciszka za prostotę, za to, że kochał Boży świat, jaki jest, nawet z cierpieniem, złem i śmiercią.
To czemu żaden papież przed kard. Bergoglio nie przybrał imienia Franciszek? Czy dlatego, że papieże wyczuwali w tym jakąś nieszczerość, jakąś kontestację? Bo nie da się pogodzić kościelnego przepychu, barokowej pompy, feudalnych klimatów watykańskich z życiem wędrownego kaznodziei, żebraka, pustelnika, jakim był historyczny Franciszek.