Zaczęło się od książki Tadeusza Mazowieckiego (POLITYKA 4), w której autor zebrał swoje dawne teksty i wywiady, dodał też nowe, po to przede wszystkim, by pokazać, jak wyłaniała się III RP w 1989 r., ale też, w jakie zakręty wchodziła w kolejnych dekadach. Teraz zaś wydawnictwo Czerwone i Czarne wypuściło trzy obszerne rozmowy, przeprowadzone przez Roberta Krasowskiego z Leszkiem Millerem, Janem Rokitą oraz Ludwikiem Dornem. W Znaku swoją historię Polski lat 1989–2012 wydał Antoni Dudek, historyk, który niejako z zewnątrz, w odróżnieniu od trzech wymienionych zawodowych polityków, spróbował napisać klasyczny podręcznik o polityce.
Oczywiście, lista rozmówców może być poszerzana, ale trzeba przyznać, że ten pierwszy wybór jest trafiony. Do Millera nie trzeba nikogo przekonywać; nadal znajduje się na pierwszym froncie walk partyjnych, a w przeszłości kilka razy ogniskował w sobie najważniejsze sukcesy i porażki lewicy politycznej. Tę jego pozycję historyczną potwierdzają zresztą obydwaj pozostali rozmówcy Krasowskiego, dla których dzisiejszy lider SLD był postacią ważną, a nawet – i takie padają określenia – wybitną.
Pozycja polityczna Rokity i Dorna od kilku lat maleje, a nawet w wypadku „premiera z Krakowa” zanikła, ale są to rozmówcy bezsprzecznie interesujący, gdyż należą do bardzo wąskiej grupki polityków, którzy mają predyspozycje i skłonności do budowania teorii politycznych. Starają się wyjść poza czystą grę o władzę, choć ta ich też oczywiście pasjonuje. Jak to się mówi, mają gadane i nawet jeśli czasami trudno się z nimi zgodzić, to trzeba przyznać, że argumentują i poza drzewami starają się również zobaczyć las. Oczywiście, zmasowana lektura Rokity i Dorna daje im przewagę nad nieobecnymi w tym zestawie, o których tak wiele i tak krytycznie mówią, zwłaszcza że chętnie wprowadzają poprawki do historii, która już się stała.
Leszek Miller jest przepytywany na inny sposób, Krasowski chce odtworzyć przede wszystkim przekształcanie się komunistów w postkomunistów, wewnętrzne wśród nich przegrupowywania, przechodzenie przez kolejne stadia upadku w i po 1989 r., pierwsze zwycięstwo w 1993 r., przegraną w 1997 r. Aż wreszcie w 2001 r. wielki triumf i budowę czerwonego imperium, które widowiskowo zawaliło się w 2005 r., po osławionej aferze Rywina. Opowieść o tej klęsce, która obrosła wieloma legendami i mniej czy bardziej konfabulowanymi analizami, jest kluczowym fragmentem książki.
Główny bohater tamtego dramatu opowiada o nim szczegółowo i pikantnie, nie szczędzi krytyk sobie, ale także naturalnie innym, w tym Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Charakteryzuje relacje między dworami premiera i prezydenta, także między nimi osobiście, ma swoje pretensje do szorstkiej przyjaźni, jaka ich łączyła i dzieliła. „Z moich doświadczeń wynika, że kluczowe są charaktery ludzi, ich przymioty i przywary, chęć oglądania siebie na kartach historii albo zdolność ograniczenia tej pokusy”. Przyznaje, że afera Rywina wydała na śmiertelną próbę, a potem rozbiła swoisty triumwirat, który rządził ówczesną Polską, czyli trójkąt Kwaśniewski, Miller i Michnik. „Kwaśniewski i ja mieliśmy realną władzę polityczną. Natomiast Michnik miał rząd dusz w środowiskach opiniotwórczych”.
Początki afery przypisuje Miller „filmowej wyobraźni” Rywina, który próbował coś ugrać dla siebie wokół ustawy medialnej. W jakimś sensie tę aferę bagatelizuje, lecz jednocześnie – co najważniejsze – mówi, że stała się ona jednak katalizatorem kilku długofalowych procesów. Rozwaliła triumwirat, uniemożliwiła przygotowania do planowanej przez premiera transformacji III RP w IV (taki pomysł był ponoć rozpatrywany na zapleczu), która miała m.in. polegać na wzmocnieniu władzy wykonawczej i usprawnieniu samego rządzenia, a doprowadziła do dekompozycji SLD i jego klęski wyborczej. Miller znalazł się na aucie i w jakimś szaleństwie dołączył do Leppera. Pytany po latach, jakie były powody tej decyzji, z czego się wzięła: czy z rozgoryczenia, czy chęci zemsty na kolegach, odpowiada: „Z wszystkiego po trochu. Z rozgoryczenia, z zemsty, z pychy, z tego, co w człowieku siedzi najgorszego”.
Może dlatego łatwiej zrozumieć dzisiejsze zachowania i decyzje polityczne Millera, który znowu znalazł się w stanie bardzo szorstkiej przyjaźni z Kwaśniewskim. I który nie zamierza swojej partii poddawać eksperymentom łączenia z innymi. Nauczony i wzmocniony doświadczeniami ostatnich lat – gdy dwie największe formacje zostały przekształcone na wzór wojsk zaciężnych i poddane silnemu przywództwu – jest przekonany, że najważniejsza jest własna podmiotowość polityczna. A to partie są najważniejszymi i niezbywalnymi podmiotami demokracji, więc trzeba je sprawnie organizować i ich pilnować.
To ciekawe, ale dwaj pozostali rozmówcy Krasowskiego, Rokita i Dorn, w dużej mierze zgadzają się z wieloma diagnozami Millera oraz w ocenie polityki, która doprowadziła SLD do zwycięstwa w 2001 r. Także z uznaniem odnoszą się do wielu jego decyzji i zamiarów już z okresu rządzenia. Jakoś tak wychodzi, że ma on tu najlepsze notowania spośród wszystkich premierów I dekady III RP. Na pewno o wiele lepsze niż Jan Olszewski, który przez Jarosława Kaczyńskiego, w okresie jego wzmożenia politycznego ostatnich lat, został wyniesiony na ołtarze i przeciwstawiony wszystkim innym. Tak się dzieje dlatego, że obydwaj szukają w samym 1989 r. i w latach następnych przyczyn chorób i słabości państwa i jego polityki, szukają jakichś błędów pierworodnych, które legły u podstaw sanacyjnej idei IV RP, zrodzonej 10 lat temu.
Dla Rokity nie ulega wątpliwości, że źle zostały wówczas ułożone klocki, przede wszystkim dlatego, że nie przeprowadzono bezwzględnej dekomunizacji, co pozwoliło lewicy nie tylko wejść do demokracji na uprzywilejowanej pozycji, lecz także ją szybko wzmocnić poprzez wykorzystanie swoich kapitałów organizacyjnych i ekonomicznych. „Trwała delegitymizacja komunistów powinna była być oczywistością. Należało się tym zająć absolutnie w pierwszej kolejności. Przed ratowaniem gospodarki, waluty, traktatem z Niemcami i nową konstytucją. Wystarczył zakaz tworzenia partii przez kilka lat i zakaz udziału w dwóch lub trzech pierwszych wyborach dla ludzi dawnego reżymu. Te dwa czasowe zakazy eliminowałyby niebezpieczeństwo uzurpacji, a polskiej polityce przywróciłyby normalność”.
Byłaby wtedy ponoć szansa na zbudowanie nowoczesnego i sprawnego państwa, a Rokita, miłośnik krakowskiej szkoły historycznej, jest zdeklarowanym państwowcem; zresztą w realnej polityce zajmował się właśnie kwestiami, jak to państwo powinno być urządzone, jak władza powinna działać i za pomocą jakich instrumentów. Wedle tej perspektywy ocenia zatem politykę i jej liderów, noty są mierne, począwszy od Mazowieckiego, jako ojca grzechu pierworodnego. Potem też jest niedobrze, właściwie żaden premier nie cieszy się uznaniem Rokity, także Hanna Suchocka, z którą przecież blisko współpracował. Dopiero Leszek Miller, który wykazał się wolą przełamania polskiej „zdziecinniałej” polityki, dostał promocję do następnej klasy, ale i tak w końcu egzaminów nie zdał.
Ludwik Dorn krąży również wokół podobnej tezy, jednak z inaczej rozłożonymi akcentami. Uważa, że w tym pierwszym okresie zaprzepaszczono szansę zbudowania innego państwa, założenia jego nowych instytucji, które przeciwstawiłyby się narastającemu chaosowi, uniemożliwiłyby rozwój sieci i uwikłań biznesowo-politycznych, tej całej magmy, która nacechowała dzieje III RP na wiele lat do przodu. Wedle Dorna, Jarosław Kaczyński miał wizję polityki, która powinna była być wtedy zastosowana. „Wiązała się ona z jednej strony z wypchnięciem komunistów jako zwartej formacji, jako partii, jako pewnego układu powiązań – z nowego obozu władzy. Z drugiej strony wiązała się z przekonaniem, że jak się już cały obóz komunistyczny przyciśnie do muru, to on utraci spójność, że pojawią się tam zdrajcy. I z tego grona trzeba będzie wyciągać wszystkich kompetentnych ludzi, wyłuskiwać wszystkie wartościowe rodzynki potrzebne do ułożenia nowej struktury władzy”.
Czyli nawet nie chodziło o dekomunizację, tylko o zbudowanie silnego obozu władzy, który by miał zdolność do zapanowania nad bałaganem, i wolę kierowania państwem. Tak więc Mazowiecki, ale również Geremek i wielu innych liderów politycznych tamtego czasu, poza oczywiście Jarosławem Kaczyńskim, wedle opinii Dorna wypadają źle, a uprawomocniona staje się teza, że w przyszłości jakaś koncepcja nowego państwa musiała się pojawić. W ogóle ten były polityk PiS, a dzisiaj Polski Solidarnej, ma umiejętność przydawania walce politycznej jakichś wyższych, bez mała szlachetnych sensów, co czasami wywołuje efekt humorystyczny, jeśli pamięta się przaśną IV RP.
Rokita i Dorn doszli do największych swoich sukcesów właśnie wtedy, gdy zaczęła wyłaniać się idea IV RP, ale też ona ich obu przywaliła. W książkach wiele o tym mówią. Widać, jak pierwszy naprawdę pragnął być premierem z Krakowa i do dzisiaj nie rozumie, że PO-PiS był tylko pomysłem wirtualnym, i jak drugi szybko pojął, że bracia Kaczyńscy nie będą w stanie zrealizować swojego planu politycznego. On akurat widział taką jedyną szansę na początku 2006 r., gdy prezydent miał okazję doprowadzenia do wyborów parlamentarnych poprzez kryzys budżetowy. Te wybory gwarantowałyby – to chyba słuszne założenie – zwiększenie siły PiS, ale Jarosławowi Kaczyńskiemu zabrakło determinacji i odwagi.
Obydwaj też próbują się rozliczyć ze swoimi liderami, z Kaczyńskim i Tuskiem, którzy najpierw ich marginalizowali, a potem wycięli, tak czy inaczej. Dorn robi to może bardziej na zimno, Rokita na gorąco. Notabene temperament polityczny Rokity huśta wieloma jego myślami, jak też pamięcią. Ileż jest tu przemilczeń i wykoślawień, przesady, złośliwości i pychy, na co, niestety, Krasowski w milczeniu przystaje, akurat w tej jednej książce.
Są przecież też dobre historyjki i anegdoty, wiadomości zakulisowe. Jeśli chce się je osadzić na solidnym gruncie, można wziąć książkę Antoniego Dudka, który po bożemu opowiada, jak wszystko po kolei się działo, zwłaszcza że relacje trzech polityków nie konfrontują się ze sobą bezpośrednio i tworzą obrazy paralelne. A też wywołują wiele pytań i wątpliwości co do prezentowanych prawd i opinii. Sam Dudek ma oczywiście swoje sympatie (znowu Tadeusz Mazowiecki zbiera cięgi), ale wyraźnie wygasił temperament polityczny, który pamiętamy z jego wcześniejszych publikacji i wystąpień. Jak też wygasił swoją książkę, która w ostatnich fragmentach, obejmujących już bardziej współczesne wydarzenia, staje się dość zdawkowa.
Opowieści o polityce, żeby były pasjonujące, muszą w nią wchodzić w głąb, odkrywać to, co zakryte, pokazywać ludzi, ich wady i zalety. Przywołane relacje polityków te walory mają. Niemniej mają też pewną wkomponowaną w siebie ułomność – słabo widzą społeczeństwo, jeśli już, to bardziej elektoraty. Nie jest to może całkowita plaża, coś tam potrafi powiedzieć Miller, więcej Dorn, skądinąd socjolog, prawie nic Rokita, a Antoni Dudek tak tylko dla porządku.
A zdaje się, że dobra i skuteczna jest ta polityka, która jest prowadzona w zgodzie z wiedzą i intuicją czytania społeczeństwa. Tej refleksji w dotychczasowych sumach III RP trochę brakuje.