Kulą w płot. Kto podważa legendę rotmistrza Pileckiego?
Polemika z tekstem Andrzeja Romanowskiego o Witoldzie Pileckim
W polemikach z artykułem prof. Romanowskiego, zamieszczonych zwłaszcza w tzw. prawicowych mediach, na ogół omijano postawione przez autora pytania dotyczące „metody historycznej IPN”, skupiając się na obronie Bohatera przed rzekomym „haniebnym atakiem”. W poprzednim numerze POLITYKI zamieściliśmy wymianę zdań między rzecznikiem IPN a autorem tekstu, teraz publikujemy nadesłaną przez IPN merytoryczną polemikę. Przedtem przypominamy krótko, co napisał prof. Romanowski i jakich odpowiedzi się domagał.
W prezentowanych w albumie dokumentach śledztwa, zwłaszcza w protokołach przesłuchań Witolda Pileckiego, po jego aresztowaniu 8 maja 1947 r., odczytać można obszerne zeznania Rotmistrza dotyczące jego konspiracyjnych współpracowników, zwłaszcza Marii Szelągowskiej (skazana później w tym samym procesie na karę śmierci zamienioną na dożywocie). Autorzy albumu całkowicie zignorowali przedstawione przez siebie dokumenty. Romanowski zastanawia się – bo nie zrobili tego historycy IPN – dlaczego „ten bohater najwyższej próby powiedział funkcjonariuszom UB aż tyle?”. I stawia hipotezy: zapewne nie obawa o własne życie, bo „nie chciał ratować się za wszelką cenę, o czym świadczy śledztwo a także Jego postawa na procesie”: tortury? – bardzo możliwe i prawdopodobne, choć brakuje jednoznacznych dowodów; a może wtedy, w 1947 r., Rotmistrz zwątpił „w sens konspiracji w pojałtańskiej Polsce?”. „Nic nie zmienia – pisze Romanowski – haniebnego charakteru wydanego wyroku” (kary śmierci dla W. Pileckiego), ale pyta, jak interpretować zamieszczone w albumie dokumenty? IPN „zdaje się mówić: nie wierzcie ubeckim papierom, one nie są wiarygodne. Ale przez minione lata Instytut powtarzał nam coś dokładnie przeciwnego… Doprawdy nie było potrzeby wywlekania na światło dzienne złożonych na UB zeznań Pileckiego. Nie jesteśmy przez nie bogatsi w dodatkową wiedzę, przeciwnie, wiemy jeszcze mniej”.
I dalej pisze: „zawsze uważałem, że archiwa tajnych policji mogą być tylko jednym ze źródeł, w których my, »obdarzeni łaską późnego urodzenia«, powinniśmy poruszać się z ogromną ostrożnością, z pełnym empatii wyczuciem”. Toteż pytania trzeba zadawać historykom IPN: „Czy czytają to, co sami wydają? Czy dokonują krytyki źródła? Czy źródło potrafią – i chcą – zinterpretować? Czy raczej z góry wiedzą, co źródło ma powiedzieć, jakiej prawdy dowieść? A może – jeśli coś wydają – liczą, że nikt tego nie przeczyta? I czy chcą poszerzać naszą wiedzę, czy raczej chcą ją utopić w szambie lustracji lub w wazelinie hagiografii?”.
I na koniec pisze Romanowski – nie jako historyk badający dzieje Pileckiego, ale jako czytelnik albumu: „Jakie katusze moralne i fizyczne stały się w czasie śledztwa udziałem Pileckiego – tego już się chyba nigdy nie dowiemy. Ale czy naprawdę chcemy to wszystko wiedzieć? Bo przecież wobec losu Witolda Pileckiego stajemy w gruncie rzeczy bezradni… a IPN – nawet pytań sformułować nie potrafi”.
(Red)
***
Jeszcze kilka lat temu Andrzej Romanowski nie miał wątpliwości w kwestii metod przesłuchań UB. W tekście o gen. Fieldorfie opublikowanym w POLITYCE w 2009 r. pisał o „wymuszeniu biciem zeznań” obciążających „Nila”. Dziś wątpi, że takie metody zastosowano wobec Witolda Pileckiego. Tylko dlatego, że album o rotmistrzu pięć lat temu wydał IPN.
W POLITYCE nr 20 ukazał się tekst prof. Andrzeja Romanowskiego „Tajemnica Witolda Pileckiego”. Autor po raz kolejny daje w nim upust swojej niechęci do IPN. Album, którego głównym zadaniem jest popularyzacja postaci bohaterskiego rotmistrza przez pryzmat nieznanych zdjęć i dokumentów, analizuje niczym naukową biografię. Z nieznanych przyczyn swoją recenzję napisał dopiero pięć lat po wydaniu publikacji, będącej – co warto przypomnieć – laureatką nagrody Książka Historyczna Roku. Niestety nie poprzestał na „zwyczajowej” krytyce Instytutu i pracujących w nim historyków. Tym razem postanowił posłużyć się w ataku na IPN postacią jednego z największych bohaterów polskiej historii XX w. Atakując rotmistrza Pileckiego na podstawie kilkunastu zeskanowanych stron dokumentów, Romanowski wykazał się nie tylko ogromną nieodpowiedzialnością. Przy okazji ujawnił także skalę własnej ignorancji i niekompetencji.
O krytyce źródeł
Redaktor naczelny Polskiego Słownika Biograficznego po raz kolejny stawia historykom pracującym w IPN zarzut braku umiejętności posługiwania się źródłami wytworzonymi przez komunistyczny aparat represji oraz przeceniania ich wiarygodności. Tymczasem w swojej analizie nie potrafił zastosować kilku podstawowych zasad krytyki źródeł, z którymi zapoznają się studenci I roku historii.
Czy się tego chce, czy nie, dokumenty aparatu represji są równoprawnymi źródłami do poznania najnowszej historii. Do ich interpretacji potrzebna jest znajomość struktury, kadr, instrukcji, sposobu funkcjonowania, usytuowania w komunistycznym systemie władzy, wreszcie specyficznego języka bezpieki. Przy ich wykorzystywaniu konieczna jest (tak jak i w kontakcie z innymi źródłami) wiedza i doświadczenie.
Z całą pewnością zaś formułowanie daleko idących tez na bazie kilku wyrwanych z kontekstu dokumentów (co uczynił Romanowski), bez rzetelnej kwerendy – mieści się w kategoriach owych „karygodnych poczynań”, które on sam od wielu lat z takim uporem ściga. Tylko podstawowe akta dotyczące Witolda Pileckiego obejmują ponad 20 tomów. Ponadto zachowała się obszerna dokumentacja procesów „odpryskowych”. Warto także sięgnąć do materiałów śledztw prowadzonych po 1990 r., m.in. w sprawie mordu sądowego na Witoldzie Pileckim oraz stosowanych wobec niego i towarzyszy tortur. Wypada wreszcie mieć jakąkolwiek orientację na temat działań operacyjnych komunistycznej bezpieki wymierzonych w owym czasie w struktury podziemia niepodległościowego.
Pan profesor raczył błyskotliwie zwrócić uwagę, iż data protokołu rewizji pokrywa się z datą aresztowania Pileckiego. Nie pochylił się jednak nad banalną skądinąd konstatacją, iż ów protokół rewizji Pilecki podpisał jeszcze jako Roman Jezierski. Oznacza to, że w kontakcie z aresztującymi go funkcjonariuszami Pilecki używał swojego konspiracyjnego nazwiska. Natomiast pierwszy protokół przesłuchania rotmistrza nie zaczął się od rutynowego ustalenia danych osobowych, ale widnieją w nim już jego pełne dane. W sposób wyraźny koresponduje to z dokumentami bezpieki świadczącymi o bardzo dużej wiedzy resortu bezpieczeństwa na temat Pileckiego i jego najbliższych współpracowników.
Ile wiedziała bezpieka?
Do interpretacji postawy Witolda Pileckiego w śledztwie kwestią podstawową jest analiza tego, co aparat bezpieczeństwa wiedział przed aresztowaniem rotmistrza.
Z dokumentacji MBP wynika jasno, iż bezpieka pierwsze informacje o działalności siatki Pileckiego miała znacznie wcześniej (być może już we wrześniu 1946 r.). Od tego momentu datuje się bowiem kontakt Tadeusza Płużańskiego ze Stanisławem Kuchcińskim vel Stanisławem Żakowskim „Biglem”, „Podkową” – będącym według wszelkich danych współpracownikiem lub wręcz oficerem operacyjnym MBP (ps. „Oset”, „Leszek”). Co najmniej od marca 1947 r. pod stałą obserwacją MBP byli członkowie jego siatki – Tadeusz Płużanski i Makary Sieradzki. Dodatkowo 30 kwietnia 1947 r. szczegółową informację na temat siatki Pileckiego przygotował główny agent działający w III Zarządzie Głównym Zrzeszenia WiN – Kazimierz Czarnocki (TW „Zieliński”). „Na czele Warszawy stoi Witold, który jest b. dowódcą Baonu Mokotów w T[ajnej] A[rmii] P[olskiej] [19]40-41. Od dwóch miesięcy nie mają kontaktu z zagranicą. […] tenże agent »Zieliński« podał kontakty pośrednie do »Witolda«, mianowicie przez niejakiego »Bigla«, który swego czasu był kierownikiem Wydziału B w Obszarze Centralnym WiN-u. »Bigiel« – nazwisko Żukowski stracił po aresztowaniach Kwiecińskiego, Sosnowskiej i innych kontakty do WiN-u i natknął się na sieć Witolda, z którą rozpoczął współpracę”.
Co z owych informacji wynika? Prosta konstatacja, iż w momencie rozpoczęcia likwidacji siatka Pileckiego była od wielu tygodni w znacznym stopniu znana resortowi bezpieczeństwa. Nie mogło to umknąć uwadze wieloletniego i doświadczonego pracownika wywiadu, jakim był Pilecki. Co w tak niekorzystnej sytuacji mu więc pozostało – rozpoczęcie gry z resortem bezpieczeństwa. Potwierdza to co najmniej kilka raportów agentów umieszczonych w celi, którymi otoczono go już w maju 1947 r. na Mokotowie. „Powód swego zdenerwowania wyjaśnił po upływie dłuższego czasu dopiero, że mianowicie badany był przez ppłk Różańskiego i że miał postawiony zarzut, że prowadzi śledztwo na boczne drogi, podczas gdy on w pracy szedł szosą. Przy kolacji, której jeść nie chciał, na uwagę towarzysza celi, że należy jeść »przez rozum«, bo na czas śledztwa trzeba mieć siły, powiedział: Wszystko mi jedno, bo po tym co mnie dzisiaj powiedzieli, nie wiem, czy będę żył. […] Mówił również, że dzisiaj oficer śledczy musiał zniszczyć cały protokół i pisać na nowo, ponieważ »popisali rzeczy, których nie mówiłem i nie chciałem protokołu podpisać«”.
Nie ulega wątpliwości, że w protokołach przesłuchań Pileckiego (niezależnie od daty ich rzeczywistego powstania) pojawiają się informacje na temat jego siatki. Nie uprawnia to jednak do stawiania mu zarzutów zdrady współtowarzyszy czy też przyjęcia postawy „lojalności wobec tego państwa”. Jego postawa zaprezentowana także w owych pierwszych protokołach znamionuje człowieka o silnym poczuciu odpowiedzialności za podkomendnych. Świadczy również o przeszkoleniu pozwalającym na przygotowanie taktyki w konfrontacji z resortem bezpieczeństwa. Ujawniony przez niego zakres informacji i tak znany był już MBP z wcześniejszej pracy operacyjnej bądź też znajdował się w zasięgu ręki po dokonanych już aresztowaniach i przejęciu w ich wyniku dokumentacji organizacji. Pilecki zastosował w tym wypadku wariant „wypalania śledztwa” – poprzez ujawnienie pozornie tylko najbardziej istotnych danych. Najważniejsze kwestie (były nimi trasy przerzutowe za granicę) pozostawił w tajemnicy, dając w ten sposób czas na ich zwinięcie.
Tezę tę potwierdza kolejny raport agentury celnej z lipca 1947 r. podstawionej Pileckiemu w więzieniu na Mokotowie. „Pilecki Witold – raportuje agent „Komar” – wobec zapowiedzianej przez śledztwo rozmowy na temat jego nastawienia politycznego twierdzi, że śledztwo zawiedzie się na nim, gdyż nie będzie on odgrywać roli Rzepeckiego, czy innych kajających się, wyznających swe błędy, przedstawiających się jako oszukanych. Nastawiony jest poza tym optymistycznie, podkreśla, że optymizm ten nie zawiódł go nawet w najcięższych chwilach w Oświęcimiu, a więc i teraz go nie zawiedzie. Twierdzi, iż wierzy w zwrot w stosunkach w Polsce, który załagodzi zupełnie istniejące różnice polityczne”. Wydaje się, iż fragment ten stanowi także wystarczający komentarz do niemających żadnych podstaw twierdzeń Romanowskiego o lojalnościowym podejściu Pileckiego do władz komunistycznych.
Nie potwierdza tego także wierszowany list napisany przez Pileckiego do swojego głównego przeciwnika w tym starciu – tzn. ppłk. Józefa Różańskiego (dyrektora Departamentu Śledczego MBP). Biorąc pod uwagę inne zachowane dokumenty (w tym protokoły przesłuchań i procesu), należy go raczej interpretować jako dążenie Pileckiego do ochrony wielu osób, które spotkał po powrocie do Polski, a które nie były zaangażowane w jego działalność. Widać to także w samym wierszu, w tych fragmentach, których Romanowski nie przytoczył. Pilecki odnosi się w nim do „przeciętnego znajomego”, który „prosząc: »wstąp do nas, bo będę urazę miał do Cię« – narażał się sam”.
Pilecki nie obciążał Szelągowskiej
Romanowski odważył się napisać, iż swoimi zeznaniami Pilecki doprowadził do aresztowania Marii Szelągowskiej oraz skazania jej na karę śmierci. Wypada jedynie pogratulować odwagi – oraz zwrócić uwagę na jeden drobny szczegół. Chodzi o rolę, jaką przypisywał Pilecki Szelągowskiej w swojej siatce. Dwukrotnie powtarza on w pierwszym przesłuchaniu, iż była ona pomocnikiem kancelaryjnym, gdy tymczasem wiadomo, iż była etatowym pracownikiem wywiadu o znacznie szerszych kompetencjach i zadaniach. Trudno w tej sytuacji nie zinterpretować owej postawy inaczej, jak próby chronienia Szelągowskiej przed poważniejszymi zarzutami.
Kolejny argument to ujawnienie przez Pileckiego „wtyczki” w MBP. To poważny zarzut, czyniący z rtm. Pileckiego – w ujęciu Romanowskiego – podwójnego już „pośredniego mordercę”. Jego formułowanie bez elementarnej wiedzy historycznej trudno określić inaczej, jak czyn po prostu haniebny. Wacław Alchimowicz, bo o nim mowa, w momencie aresztowania Pileckiego od czterech dni przebywał już w więzieniu MBP i zdążył do tego czasu złożyć obszerne zeznania na temat swojej współpracy zarówno z III Zarządem Głównym Zrzeszenia WiN, jak i siatką Pileckiego. Co więcej, jego rola znana była resortowi za sprawą działalności wspomnianego już agenta Kuchcińskiego vel Żakowskiego lub też Czarnockiego. Jego los był już więc przesądzony, a rtm. Pilecki nie był w stanie w niczym mu już ani pomóc, ani zaszkodzić. Tym bardziej że nie podał żadnych bliższych danych na jego temat, poza potwierdzeniem faktu, że Tadeusz Płużański uzyskiwał dane od nieznanego mu funkcjonariusza MBP.
Szantaż losem rodziny
Nie mogę nie odnieść się do zakwestionowania przez Romanowskiego możliwości wywierania na Pileckiego nacisków związanych z losem rodziny. Specyfikę stalinowskich śledztw pokazuje fragment zażalenia wniesionego przez Tadeusza Płużańskiego 15 września 1955 r., dotyczący losów jego żony. „Bito mnie niewiele. Czekało mnie coś znacznie gorszego. Ówczesny kierownik Wydziału Śledczego MBP płk Różański oświadczył mi, że oficerowie śledczy nie będą się mną »szarpali«, gdy mogą wybić z kogo innego, co im potrzeba. Niestety nie była to czcza pogróżka. Nie wiem dokładnie, jaki przebieg miało śledztwo mojej żony. Wiem natomiast, że bito ją i maltretowano, zalewano potokiem najordynarniejszych, rynsztokowych wymysłów, wśród których słowo »kurwa« należało do najprzyzwoitszych, że podeptano jej godność ludzką. Była w ciąży. Zamordowano płód, powodując poronienie. […] Doprowadzono ją do krańcowego wyczerpania psychicznego i fizycznego. Popadła wreszcie w rozstrój nerwowy, w którym bredziła, krzyczała, przerażona jakimiś zjawami, traciła świadomość. Nie trudno się domyślić, jaki był wynik takich metod śledztwa, połączonych z nieustannym szantażowaniem żony mym rozstrzelaniem, o ile nie podpisze każdego podsuwanego protokołu”.
Łatwo wyobrazić sobie podobną sytuację z rodziną Witolda Pileckiego, któremu grożono jej aresztowaniem. Potwierdza to po raz kolejny relacja więźnia-agenta: „On sam nie chciał nic mówić, przez 8 dni odmawiał zeznań, próbował się powiesić, potem próbował się udusić, ale gdy nic z tego nie wyszło i gdy zagrożono mu aresztowaniem żony i osadzeniem jej w więzieniu razem z dziećmi, musiał zacząć zeznawać”. Gratuluję w tym kontekście Panu Profesorowi umiejętności „spokojnego” dywagowania na temat „braku konieczności zastosowania przez bezpiekę wobec Pileckiego większych zabiegów, aby ten się otworzył”.
Gratuluję też twierdzenia o konieczności „wzięcia pod uwagę” racji katów z ławy sędziowskiej, które do złudzenia przypomina mi odpowiedź udzieloną prezesowi Zarządu Głównego Opieki nad Oświęcimiem (wnioskującego o unieważnienie wyroku Pileckiego) przez Naczelną Prokuraturę Wojskową z 12 lipca 1989 r., iż „nie sposób negować skazania [Pileckiego] m.in. z artykułu 7 dekretu z dn. 13 czerwca 1946 r. o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa [gdyż] działając na szkodę Państwa Polskiego zbierał i przekazywał do ośrodków dyspozycyjnych obcego wywiadu różnego rodzaju dokumenty i wiadomości”.
Kilka słów o „zmęczeniu”
Wbrew twierdzeniom Romanowskiego Pilecki, podobnie jak inni oskarżeni, w trakcie procesu zeznawał w sposób odmienny od materiałów śledztwa. Sąd wielokrotnie przerywał rotmistrzowi, nakazując odczytanie protokołów przesłuchań. Świadczy to o tym, że Pilecki nie chciał potwierdzić na rozprawie zeznań ze śledztwa.
W zadziwiający sposób interpretuje Romanowski słowa Pileckiego, który tłumacząc, dlaczego podpisywał protokoły zawierające nieprawdę, stwierdził: „podpisywałem, przeważnie nie czytając ich, ponieważ byłem bardzo zmęczony”. Romanowski przyjmuje zaskakującą, jak na literaturoznawcę, perspektywę – dosłownego odczytania treści – i stwierdza, że wielogodzinne przesłuchania „istotnie musiały być męczące”.
Podczas procesu o „zmęczeniu” w kontekście nieprawdziwości protokołów przesłuchań mówił także sądzony wraz z Pileckim Ryszard Jamontt-Krzywicki: „Zeznania te są sprzeczne z rzeczywistością, ale podpisywałem je, gdyż byłem bardzo zmęczony, podpisałbym wówczas na siebie nawet karę śmierci”. Z kolei Maksymilian Kaucki powiedział: „Byleby nie przedłużać śledztwa, zgadzałem się na podpisywanie wszystkiego, co mi kazano”.
Znane są słowa Witolda Pileckiego: „Oświęcim to była igraszka”, przekazane żonie podczas widzenia w więzieniu. O metodach MBP mówił podczas śledztwa w sprawie Adama Humera i innych Eugeniusz Chimczak (przesłuchiwał on Pileckiego już 8 maja 1947 r.). Przyznając się do stosowania tortur, wyjaśnił, że „stosowanie przymusu fizycznego wobec osób przesłuchiwanych przez oficerów MBP było praktykowane »codziennie«”. Zeznawał, że zarówno on, jak i jego przełożeni „bili w toku przesłuchań, by »uzyskać« od przesłuchiwanych wyjaśnienia”. Z kolei w śledztwie w sprawie znęcania się nad Pileckim i jego współpracownikami Chimczak zeznał: „Ja z każdego przesłuchania więźnia sporządzałem protokół. Taki dokument sporządzałem nawet wtedy, gdy podejrzany nie chciał wyjaśniać”.
•
Jak pisał prof. Henryk Elzenberg: „walka beznadziejna o sprawę z góry przegraną/bynajmniej nie jest poczynaniem bez sensu/[...] wartość walki tkwi nie w szansach zwycięstwa sprawy/w imię której się ją podjęło, ale w wartości tej sprawy”. Rotmistrz Witold Pilecki za wierność wartościom i swoją niezłomność zapłacił cenę najwyższą. Jeśli Romanowski chciał coś udowodnić IPN, to źle wybrał cel swojego ataku. W świetle materiałów, którymi dysponujemy, i relacji świadków, swoją postawą w śledztwie rotmistrz Pilecki niczym nie zaprzeczył swojej legendzie i zasługuje na nasz najwyższy szacunek. Podważanie jego bohaterstwa w imię pokrętnej dialektyki jest małe i niegodne.
Andrzej Romanowski postawił historykom z IPN wiele pytań, odnosząc się do ich warsztatu naukowego czy wręcz zdolności do myślenia. W świetle powyższego wydaje się, że powinien je wpierw zadać sobie.
Dr Tomasz Łabuszewski, historyk, badacz podziemia niepodległościowego, naczelnik Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Warszawie. Autor albumu Jacek Pawłowicz nie mógł napisać polemiki z uwagi na pobyt za granicą.