Spotkanie Wałęsy i Mandeli (który 18 lipca kończy 95 lat, wciąż pozostaje w ciężkim stanie w szpitalu) byłoby wydarzeniem porównywalnym ze spotkaniem Jana Pawła II z Dalajlamą w Indiach w 1986 r. Papież i lama to przywódcy duchowi. Ich spotkanie było potężnym symbolem dialogu religii i kultur. Mandela i Wałęsa to przywódcy polityczni, którzy – przy wszystkich odmiennościach miejsca i czasu – stali się globalnymi ludźmi-mitami. Symbolami cudu, jakim było przejście z opresji do wolności bez masowego rozlewu krwi, bez zemsty, wyrównywania rachunków na zasadzie samosądu.
Obaj drogo zapłacili za zwycięstwo. Nie tylko nękaniem przez przeciwnika. Także utratą życia prywatnego i kłopotami rodzinnymi. Protestant (metodysta) Mandela dopiero z trzecią żoną poczuł się naprawdę blisko, katolik Wałęsa żon nie zmieniał, ale zapłakał, gdy Danuta napisała słynną książkę, jak to jest być żoną wielkiego Lecha, gdzie go opisała jako człowieka pełnego ludzkich słabości. Walka o kontrolę dziedzictwa i finansów Madiby (klanowe imię Mandeli) zaczęła się na ostro, nim jeszcze zamknął oczy. Posłużono się między innymi ekshumacją zmarłych dzieci Mandeli.
Marsz Wałęsy do wolności trwał z grubsza 20 lat, Mandeli – znacznie dłużej, około 50. Obaj w pewnym punkcie zostali przywódcami masowych organizacji, bez których zapewne nie doszliby do celu, bo samotnie nie mieliby szans w konfrontacji z aparatem przemocy i propagandy budującym ich czarne legendy: Mandeli jako agenta Moskwy, Wałęsy jako agenta CIA albo SB czy KGB. A jednak gdy siły obu stron sporu zaczęły się wyrównywać, władza usiadła z nimi i ich ekipami do „okrągłych stołów”. Owocem było porozumienie oparte na kompromisie: wolność za rezygnację z odwetu.
Wielu kompromis po obu stronach odrzuciło, a większość obu społeczeństw witała go z nadzieją. Mandela przeprowadził Afrykę Południową z demokracji białej mniejszości do demokracji dla wszystkich, na czele z czarną większością. Wałęsa Polskę schyłkowego realnego socjalizmu – do demokracji parlamentarnej i gospodarki rynkowej.
Ludzie przełomu
Lech Wałęsa miał jeszcze rok do końca kadencji, gdy Mandela zaczynał swoją prezydenturę w 1994 r. Niestety, ich drogi się nie przecięły, choć właśnie to był może najlepszy moment. Wszędzie byli witani entuzjastycznie jako czempioni wolności i praw ludzkich. Obaj dostali Pokojowe Nagrody Nobla. Należały im się. Były zarazem uhonorowaniem wyrzeczenia się przemocy przez Wałęsę i Mandelę jako liderów i przez wszystkich, którzy im na tej drodze towarzyszyli. Wałęsa dostał Nobla w 1983 r., kiedy był tylko „osobą prywatną”, jak pogardliwie nazywała go propaganda stanu wojennego, Mandela (wspólnie z ostatnim białym prezydentem de Klerkiem) równo dziesięć lat później. Wkrótce potem obóz polityczny Mandeli w wolnych wyborach zdobył pełnię władzy, a on sam został pierwszym w historii Afryki Południowej czarnym prezydentem. Przełom podobnej mocy i znaczenia jak wygrana Baracka Obamy w USA.
Obama, Mandela, Wałęsa są przykładami, że czasem udaje się spełnić wielkie marzenia. Potrzeba do tego charyzmy, silnej osobowości i charakteru. Ale bardzo przydaje się też wsparcie ludzi dobrej woli na całym świecie. Oni je mieli. Sankcje międzynarodowe za rasistowski system apartheidu nałożono na Afrykę Południową już w latach 60 XX w., ale presja zaczęła działać dopiero wtedy, gdy przebywający na politycznej emigracji przyjaciel Mandeli Oliver Tambo wpadł na pomysł: skupmy się na jednym człowieku i na jednym haśle – Uwolnić Nelsona Mandelę, Free Nelson Mandela. Kampania tak się rozkręciła, że liderzy demokracji zachodnich nie mogli jej ignorować. Kulminacją był słynny koncert muzyczny w Londynie na stadionie Wembley w 1988 r. oglądany w TV przez 600 mln ludzi. Dwa lata później Madiba wyszedł na wolność i największe rzeczy miał dopiero przed sobą.
Wałęsę, który nie siedział za kratami jak Mandela, ale jednak z Polski się nie ruszał, bo obawiał się, że nie wpuszczą go z powrotem, odwiedzali liczni goście z Zachodu, w tym lady Thatcher. Mógł liczyć na tłumy sympatyków zbierających się pod jego domem przy każdej patriotycznej okazji, a szczególnie na przyjazne gesty Jana Pawła II.
Mandela był więziony 27 lat, Wałęsa znacznie krócej (niespełna rok od ogłoszenia stanu wojennego w grudniu 1981 r. i w nieporównanie lepszych warunkach). Nelson Mandela nie wątpił – jak Wałęsa – że w jego kraju zapanuje demokracja. Ale nie myślał, że trzeba będzie o to walczyć tak długo i że po zwycięstwie walka się nie skończy. Powiedział dziennikarzowi, który mu pomagał pisać autobiografię, że nawet w więzieniu nie stracił wiary w zwycięstwo. Wałęsa szukał w trudnych chwilach życia oparcia w wierze katolickiej, Mandela symbolami religijnymi nie epatował, choć przyjaźni się z duchownym anglikańskim abp. Desmondem Tutu, też pokojowym noblistą.
Mandelę długo trzymano w izolacji. Starał się coś robić, by zachować zdrowie psychiczne. Zapisał się na studia korespondencyjne, rozmyślał nad swym dotychczasowym życiem i nad tym, jakie cele sobie wyznaczyć na dalsze lata. Wstawał wcześnie rano, ćwiczył, zgłaszał się na ochotnika do sprzątania cel, także cel swoich politycznych rywali. Jego językiem rodzimym był xhosa z rodziny bantu, nauczył się afrykanerskiego, aby móc rozmawiać z pilnującymi go strażnikami. Z niektórymi się zaprzyjaźnił. Chętnie słuchał tego, co mają mu do powiedzenia, tak samo jak opowieści towarzyszy więziennej niedoli. Nie oszczędzono mu jednak niczego. Władze więzienne nie dały Mandeli przepustek nawet na pogrzeb matki i najstarszego syna, który zginął w wypadku.
Gdy w końcu wyszedł na wolność, czekających na niego pod bramą więzienia pozdrowił uniesieniem dłoni zaciśniętej w pięść. To był gest czarnych bojowników z Afrykańskiego Kongresu Narodowego, ANC. Z tą organizacją związał się na całe życie. Wtedy gdy była legalna i kiedy zeszła do podziemia. On nie zdradził ANC, ona się jego nie wyrzekła. Jak szorstkie stały się stosunki między Lechem a Solidarnością, wiemy wszyscy.
Śladami Gandhiego
Mandela – znów jak Wałęsa – podziwiał Gandhiego. Jego ideę obywatelskiego nieposłuszeństwa jako metodę pokojowej walki o prawa ludzkie i narodowe. Gandhi pierwsze kroki na tej drodze stawiał właśnie w Afryce Południowej, co dodatkowo windowało go w oczach młodego działacza Kongresu, Mandeli. Tyle że marsz Gandhiego dobiegł szczęśliwego końca w połowie XX w., a marsz młodszego odeń Mandeli dopiero się wtedy zaczynał (trudno uwierzyć, ale Mandela przyszedł na świat w tym samym 1918 r., kiedy Polska odzyskała niepodległość po epoce zaborów).
Mandelę z Gandhim łączy sporo. Mieli „gorsze” pochodzenie rasowe (Wałęsa w PRL miał bardzo dobre, bo chłopsko-robotnicze), mimo to zdobyli dobre wykształcenie prawnicze (Wałęsa skończył na zawodówce), ubierali się jak angielscy dżentelmeni, mieli praktyki adwokackie. Ale gdy stanęli na czele walki, zamienili garnitury na stroje ludowe. Mandela lubi nosić się jak wódz czy król, szykownie i efektownie. We wzorzystej afrykańskiej koszuli witał w 2005 r. senatora Baracka Obamę, jeszcze przed jego prezydenckim zwycięstwem. Gandhi ubierał się na biało, jak indyjski wieśniak lub pielgrzym. Wałęsa z ubioru robociarskiego przeszedł na konwencjonalne garnitury, ale z niekonwencjonalną Matką Boską w klapie.
Mandela wstąpił do ANC w połowie lat 40., już po studiach i podjęciu pracy. Udzielał się w młodzieżówce Kongresu razem z innymi działaczami swego pokolenia. Parli oni do walki z apartheidem bardziej aktywnej niż naśladowanie Gandhiego. Odrzucali system apartheidu oparty na założeniu, że ludzie różnych ras powinni w tym samym państwie żyć w odrębnych światach. Na studiach Nelson zaczął się pasjonować polityką. Czekał go (podobnie jak Wałęsę) typowy los bojownika o zmianę systemu: mobbing polityczny i więzienie. Mandela liczył się z dożywociem, a nawet karą śmierci. ANC uważano za organizację wywrotową, powiązaną z komunistyczną Moskwą i jej sprzymierzeńcami w Trzecim Świecie. Policja skonfiskowała broń nielegalnie gromadzoną przez frakcję zbrojną Kongresu, do której Mandela się ideowo zbliżył. W 1962 r. dostał dożywocie za spiskowanie w celu obalenia ustroju.
W słynnej mowie obrończej, którą sam sobie przygotował i wygłosił, Mandela nie odciął się od przygotowań do walki zbrojnej ani od fascynacji marksizmem. Odciął się jednak od komunizmu: „komuniści postrzegają systemy parlamentarne Zachodu jako niedemokratyczne i reakcyjne, ja jestem ich gorącym zwolennikiem”, mówił na sali sądu. I to nie był wybieg retoryczny mający uratować młodemu więźniowi skórę. Mandela dowiódł, że szczerze podziwiał demokrację i praworządność typu brytyjskiego i amerykańskiego. Miał okazję mówić o tym przed Kongresem Stanów Zjednoczonych w 1994 r., wzbudzając podobny entuzjazm jak Lech Wałęsa pięć lat przed nim.
W USA Mandela doznał szoku, gdy zorientował się, że różne lobby, palestyńskie, czarnoskóre, żydowskie oczekują, by był tylko ich rzecznikiem. Mandela był jawnym przeciwnikiem syjonizmu, ale zarazem podkreślał, że wśród białych zwolenników ANC w RPA początkowo wyraźnie dominowali Żydzi. Cóż, Mandela starał się być pragmatyczny, ale polityczny temperament ma lewicowy, antykolonialny – potępił interwencje NATO na Bałkanach i w Iraku – jest patriotą czarnej Afryki. Ale bez skłonności autorytarnych. Dobrze to widać, gdy porówna się jego drogę z drogą obecnego przywódcy sąsiedniego Zimbabwe Roberta Mugabe. Obaj wychowywani przez chrześcijańskich nauczycieli, chcieli w swych krajach budować ustrój sprawiedliwy społecznie, jednak Mandela okazał się ostatecznie demokratą, a Mugabe dyktatorem.
Zespołowiec i indywidualista
Mandela i Wałęsa dołączyli do ikon XX w. To etyczni bohaterowie zbiorowej wyobraźni i liberalnych mediów. Mahatma Gandhi, pastor King, Dalajlama, Vaclav Havel, Aung San Suu Kyi. Większość z nich przeszła przez próbę uwięzienia. Więzienie jako egzystencjalna sytuacja ekstremalna dobrze pokazuje osobowość i charakter człowieka. Mandela więzienny to zapowiedź Madiby: ojca narodu, który łączy, a nie dzieli ludzi. Na uroczystą inaugurację swej prezydentury Mandela zaprosił prokuratora, który żądał dla niego przed laty kary śmierci, byłego białego prezydenta Bothę, który popierał apartheid, ale potajemnie sondował czarną nielegalną opozycję co do możliwości kompromisu. Spotkał się nawet ze strażnikiem, który cenzurował jego listy do żony, wiedział, że małżeństwo się rozpada (rozpadło się definitywnie już po wyjściu Mandeli z więzienia; trzecią i ostatnią żoną Mandeli została Graca Machel, wdowa po prezydencie Mozambiku), i napisał o tym kasowy bestseller.
Jeszcze większym majstersztykiem było wykorzystanie narodowego sportu, południowoafrykańskiego rugby, do zasypywania podziałów międzyrasowych: jeden kraj, jedna drużyna, biali zawodnicy grają wespół z czarnymi. W podobnym celu Mandela posłużył się futbolem, gdy pojawił się na uroczystym zakończeniu mistrzostw świata w RPA w 2010 r. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że Lech Wałęsa mógłby otworzyć Euro 2012.
Wałęsa nie chciał, może nie potrafił bronić swego autorytetu. W ogóle zabrakło mu dojrzałości i dobrych doradców. Miał inną koncepcję przywództwa i prezydentury. Od początku szedł sam, mądrych i bardziej doświadczonych się radził, ale rzadko słuchał. Jak Mandelę można uznać za gracza zespołowego, tak Wałęsę za sarmatę indywidualistę. Zamiast jednoczyć, antagonizował. Dużo trudniej niż Mandela znosił przejście na polityczną emeryturę, postępującą marginalizację.
Mandela wycofywał się stopniowo. Oddawał władzę polityczną, ale zachował moralną. Schodził ze sceny z godnością i tak, jak obiecywał. A obiecywał, że prezydentem będzie tylko przez jedną kadencję (1994–99). Potem dopadły go kłopoty osobiste: rak prostaty, problemy w rodzinie. W 2005 r. podał do publicznej wiadomości, że jego syn zmarł na AIDS. W RPA ta choroba jest plagą, a liderzy ANC, nie radząc sobie z nią, usiłowali wmówić ludziom, że to neokolonialny wymysł wielkich firm farmaceutycznych, chcących się dorabiać na ludności Trzeciego Świata. Gest Mandeli był jak piorun: wywołał otrzeźwienie i zmianę unikowej polityki państwa. Madiba stał się twarzą wielkiej kampanii społecznej przeciwko AIDS.
Udzielał się towarzysko z wielkimi i małymi tego świata. Każdy chciał mieć z nim zdjęcie, liderzy z Zachodu i ze Wschodu, dzieci i młodzież. Założył fundację swego imienia z programem pomocy społeczno-charytatywnej.
Jakaż różnica z Wałęsą. „Lechu” nie odnalazł dla siebie miejsca w wolnej Polsce, a wolna Polska, o którą walczył, mu w tym nie pomogła. Przykra rzecz patrzeć, jak topniała legenda człowieka z żelaza. Inaczej Mandela, który prestiż i wpływy utrzymywał przez całe życie pozostając symbolem, wielkim atutem promocyjnym swojego kraju. Może dlatego, że w bliskim otoczeniu nie miał jakiegoś swojego Jarosława Kaczyńskiego. Kogoś, kto z maniakalnym uporem niszczyłby wszystko, co na dłuższą metę umacniałoby szefa, czyli, w przypadku Polski, co by wzmacniało Wałęsę. Kaczyński robił wszystko, by ściągnąć Wałęsę z piedestału. Prowadził swą destrukcyjną politykę zza pleców prezydenta, przerzucając na niego jej koszty. Dzielił i rządził. Najpierw w ten sposób – i za przyzwoleniem Lecha – rozbił obóz solidarnościowy i skonfliktował Wałęsę i jego ludzi z obozem Mazowieckiego. Gdy do Wałęsy dotarło, co się dzieje, było za późno. Usunięty Kaczyński zwrócił się teraz przeciwko niedawnemu pryncypałowi. Wałęsa znalazł się w politycznej izolacji i pustce. Nie mógł i już nie potrafił uratować swego autorytetu, który przez lata był uszczuplany przez niechętnych mu polityków i historyków lustratorów.
Może dlatego tak chętnie jeździ przemawiać za granicę, bo tam go nadal chcą słuchać i wciąż mu za to dobrze płacą. Został nawet powołany (2008 r.) do rady mędrców (Grupy Refleksyjnej) przy Unii Europejskiej. Mandela rok wcześniej stworzył 11-osobową globalną Radę Starszych, ale Wałęsy do niej nie zaprosił. Może i dobrze, bo przecież Wałęsa mógłby zaproszenia nie przyjąć, jak nie przyjął propozycji spotkania z prezydentem Obamą w Warszawie.
Mity dzisiaj
Nie wszystko poszło dobrze im obu jako szefom państwa. Byli prezydentami w czasach chaosu transformacji. Obaj kończyli swe rządy z mieszanym bilansem. Czarna większość, która masowo poparła Mandelę, oczekiwała szybkiej poprawy poziomu życia, przede wszystkim mieszkań i pracy. Poprawa następowała, ale powoli, tymczasem szybko rosły przestępczość i korupcja. Partia Mandeli popadała w triumfalizm, tracąc kontakt z rzeczywistością.
Biała mniejszość patrzyła na rządy Kongresu z rosnącą irytacją. Jej skrajne prawe skrzydło wypuszczenie Mandeli z więzienia, legalizację ANC i wolne wybory uważało za narodową katastrofę. Tak uważał i polski emigrant polityczny Janusz Waluś. Ponieważ w PRL był zażartym antykomunistą, zastrzelił czarnego lidera partii komunistycznej RPA Chrisa Haniego (1993 r.). Zamierzał zamordować także Mandelę. Odsiaduje dożywocie. Afryka Południowa bez Mandeli może się okazać jeszcze bardziej nie do przyjęcia dla ekstremistów, nie tylko białych.
A Polska bez Wałęsy? Cóż, Wałęsie nie udało się obronić swego mitu przed lustratorami i przed hagiografami. A Polacy niespecjalnie go bronili. I nie żałowali.