„Jack Strong” nie jest, niestety, ani filmem o obywatelu Kuklińskim, ani filmem o pułkowniku Wallenrodzie, a jedynie balsamem na polską duszę tak wymęczoną przez trudne dzieje. Jest też prezentem dla Amerykanów, szarpanych dziś przez rosyjskie podsłuchy i bohaterskich zdrajców we własnych szeregach. Żyjemy w czasach nachalnej reklamy i mało przejrzystych wyborów i zasług. W PRL klajstrowały mózgi czerwone transparenty z hasłami o wiecznej przyjaźni z ZSRR i zapewnieniami, że partia z narodem, naród z partią. A teraz krzykliwy PR, że wystarczy pójść do kina, by zobaczyć, jak dzielny Polak samotnie rzuca wyzwanie azjatyckiemu imperium – i wygrywa.
Pasikowski chwyta tematy gorące, ale kłopot z doprecyzowaniem głębszych sensów niekiedy przesłania łopatologią. Tak było w „Pokłosiu”, gdy ukrzyżował swego bohatera na drzwiach stodoły. I tak jest w „Jacku Strongu”, gdzie moralną dwuznaczność zdrady oficera sztabowego przesłania zapewnieniem Zbigniewa Brzezińskiego, że ich człowiek w Sztabie Generalnym LWP dobrze się przysłużył Polsce. Z filmowego punktu widzenia to jedynie słowa – Brzeziński jest w tej sprawie stroną tak samo jak Jaruzelski. Ich opinie o Kuklińskim nie rozwiązują żadnej z wątpliwości, z jakimi widz – po latach zawziętych debat wokół sprawy Kuklińskiego – wchodzi w 2014 r. do sali kinowej.
„Jack Strong” jest zrobiony pod prosty strychulec. Oto wybitny oficer sztabowy pod wpływem interwencji w Czechosłowacji w 1968 r. i masakry na Wybrzeżu w grudniu 1970 r.