Kiedy się kocha Polskę, to Polskę; kiedy Litwę – to Litwę” – zapisał na początku XX w. ksiądz Aleksandras Dambrauskas. Jeden z głównych ideologów litewskiego odrodzenia narodowego uznał, że ktoś czujący związki z Polską nie może być dobrym Litwinem. Pozornie był to zadziwiający wniosek w odniesieniu do nacji, których elity intelektualne co najmniej półtora stulecia wcześniej zlały się w jedną. Zaś język litewski przetrwał jedynie na wsi. Sytuację zmieniły jednak radykalnie reformy uwłaszczeniowe cesarza Rosji Aleksandra II. Chłopi mogli się bogacić i kształcić dzieci. Zazwyczaj posyłali je do seminariów duchownych. Potem młodzi księża wracali na wieś, przywracając w kościołach litewski język i dawne tradycje.
Po nasyceniu stanu duchownego nadszedł czas na inteligencję świecką. Gdy chłopscy synowie kończyli studia, osiedlali się w miastach, tworząc nową, nacjonalistycznie nastawioną elitę. Nie darzyła ona specjalną atencją starej szlachty, a kompleksy wynikłe z posiadania gorszych antenatów współgrały z poczuciem odrębności narodowej. Położenie litewskich nacjonalistów nie przedstawiało się jednak ciekawie, bo na ziemiach przodków często stanowili znikomą mniejszość. Najbardziej bolało ich, że historyczna stolica – Wilno, jak i jego okolice niemal całkowicie się spolonizowały.
Z tych powodów za najgroźniejszego wroga uznano nie rosyjskich urzędników czy carską ochranę, lecz polskich współmieszkańców. Rosjanie odebrali Litwinom tylko wolność, zaś Polacy o mały włos nie sprawili, że ich naród zniknął. A to pozostawało zupełnie niezrozumiałe dla drugiej strony.